Przemoc w rosyjskiej armii przeraża. "Całkowicie zdemoralizowani"
Przez media przetoczyła się fala oburzenia po opublikowaniu filmu, na którym rosyjscy żandarmi biciem zmuszają rannych żołnierzy do powrotu na front. Dla Rosjan takie zachowanie nie jest niczym dziwnym. To od dziesięcioleci codzienność kremlowskiej armii.
Znęcanie się, kary cielesne i poniżanie żołnierzy są codziennym obrazem w Siłach Zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Zwłaszcza teraz, podczas działań wojennych, kiedy na front trafili nie tylko ochotnicy i zmobilizowani rezerwiści, ale przede wszystkim przestępcy i ludzie z marginesu. Brutalna siła jest nie tylko głównym narzędziem dyscyplinującym, ale także sposobem ustalania hierarchii. Tak też było przed wiekami.
W rosyjskiej armii od czasów carskich panuje "diedowszczyna", czyli wschodni odpowiednik znanej w Polsce fali. Diedowszczyna jest również dostosowana do rosyjskiej mentalności, bezwzględności i brutalności. Gnębienie młodszych roczników nie omijało nikogo. Nawet szlacheckich synów.
Słynny rosyjski geomorfolog, książę kapitan Piotr Kropotkin, wspominał jak wyglądało znęcanie się nad młodszymi rocznikami w najbardziej uprzywilejowanej wojskowej instytucji edukacyjnej Imperium Rosyjskiego - Korpusie Paziów, gdzie uczyły się książęce, bojarskiej i carskie dzieci. Starsi uczniowie "gromadzili w nocy nowo przybyłych w jednym pokoju i w koszulach nocnych prowadzili ich w kółko, jak konie w cyrku. Część paziów stała w kręgu, część poza nim i bezlitośnie chłostała chłopców gutaperką".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Koreańczycy się wycofali? "Podejrzewam, że wrócą do walki"
Kropotkin ukończył naukę w Korpusie Paziów w 1862 r. Dwadzieścia lat wcześniej uczęszczał do niego Piotr Siemionow-Tian-Szański, słynny geograf i statystyk, który przeprowadził pierwszy w imperium rosyjskim spis powszechny.
Po latach wspominał, że "przybyszów traktowano w sposób poniżający ich godność: pod wszelkimi możliwymi pretekstami nie tylko bito ich bezlitośnie, ale czasami wręcz torturowano, choć bez brutalnego okrucieństwa. Tylko jeden z uczniów naszej klasy, który wyróżniał się okrucieństwem, chodził z pasem w rękach, do którego przywiązany był duży klucz, a nawet bił tym kluczem nowicjuszy po głowie".
Warto przy tym pamiętać, że była to elita rosyjskiego społeczeństwa. Wśród poborowych rekrutowanych z chłopstwa brutalność zachowań przerastała najśmielsze oczekiwania. Tortury i znęcanie się psychiczne było na porządku dziennym. Zgony były rzadkością, ale się zdarzały. Niestety, często armia ukrywała takie przypadki.
Wyższe dowództwo starało się walczyć z diedowszczyną. Szczególnie za panowania cara Piotra I, Katarzyny II i Aleksandra I oraz rządów Józefa Stalina. Temu ostatniemu udało się ją wyrugować przy pomocy silnej ręki i bezwzględnego karania winnych śmiercią. Według rosyjskich historyków wojskowości, takich jak Oleg Szach-Guseinow, ponowne pojawienie się diedowszczyny wiąże się z amnestią z marca 1953 r., po której wielu byłych więźniów, którzy wcześniej nie służyli, zostało powołanych do wojska. Od tamtej pory wróciła jak za najlepszych czasów XIX wieku.
Brutalna federacja
Większość upublicznionych przypadków znęcania się w rosyjskiej armii ma związek z wykorzystywaniem młodych żołnierzy do prywatnych celów przez kadrę dowodzenia jednostkami wojskowymi. Te ujawniane bardzo rzadko dotyczą fizycznego znęcania się, które często prowadzi do śmierci, lub samobójstw.
Według statystyk opublikowanych w 1996 r. około 1000 osób zostało rannych w wyniku znęcania się nad młodymi żołnierzami. W 2001 r. – 1500 żołnierzy, z czego 74 żołnierzy zginęło, 54 popełniło samobójstwo. W 2003 i 2006 r. Działacze organizacji pozarządowych opublikowali nagrania, które dokumentowały przypadki znęcania się nad młodymi żołnierzami. Armia nic z tym nie zrobiła. Wręcz zastraszała działaczy.
Jedna ze spraw dotyczyła Andrija Syczewa, który nie otrzymał na czas wymaganej opieki medycznej. Dopiero pod koniec służby w związku z gwałtownym pogorszeniem stanu zdrowia przed opuszczeniem armii, został przeniesiony do szpitala, gdzie lekarze zdiagnozowali u niego liczne złamania oraz gangrenę kończyn dolnych i stłuczenia narządów płciowych. Amputowano nogi i genitalia.
Sprawa skończyła się pokazowym procesem, w którym kozłem ofiarnym został bezpośredni przełożony Syczewa. Aleksander Siwiakow został skazany na 4 lata więzienia z pozbawieniem prawa do pełnienia stanowisk dowódczych na okres 3 lat i pozbawieniem stopnia wojskowego. Nikomu innemu włos nie spadł z głowy.
Ukrywanie problemu
W 2008 r. Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej poinformowało, że ponad 500 żołnierzy popełniło samobójstwo lub zostało zabitych w wyniku diedowszczyny. Podczas wojny z Gruzją fala dezercji była wręcz przytłaczająca. W 2011 r. tylko w samarskiej ówczesnej 587. Dywizji Zmechanizowanej, zdezerterowało jednorazowo ponad 70 żołnierzy, a kilka miesięcy później młody poborowy zastrzelił czterech, którzy się nad nim znęcali.
Nie były to odosobnione przypadki. Ministerstwo Obrony rozwiązało problem na swój sposób - jeśli nie można pokonać problemu, udawajmy, że go nie ma. W marcu 2019 r. do ustawy o statusie personelu wojskowego został wprowadzony zapis o zakazie posiadania i używania telefonów komórkowych na terenach jednostek wojskowych oraz podczas zadań operacyjnych. Oficjalnie powodem była obawa przed przypadkowym ujawnieniem tajemnicy wojskowej. Faktycznie uniemożliwiło to dokumentowanie przestępstw, jakich dopuszczali się żołnierze.
Wojna nie tyle rozluźniła te przepisy, co spowodowała, że są martwymi zapisami. Po panicznym odwrocie w wyniku ofensywy na Izjum i w Bałakliji w 2022 r., Ukraińcy znaleźli porzucone dokumenty, które zawierały raporty o licznych przypadkach odmowy wykonania rozkazu, ataków fizycznych na przełożonych i dezercji.
Odkąd rozpoczęła się ograniczona mobilizacja i na front zaczęli trafiać przestępcy, już nie tylko dokumenty pokazują skalę przestępstw, ale dokumentują je sami sprawcy. Dzieje się tak ponieważ czują się całkowicie bezkarnie.
Żołnierzom grozi maksymalnie areszt specjalny lub, w przypadku ciężkich przestępstw, kolonia karna. Kolonia, z której najczęściej właśnie wyszli i zapewne wyjdą ponownie, ponieważ armia potrzebuje mięsa armatniego. Rzadko jednak grozi im kara. Oficerowie boją się reagować. Nawet na fizyczne ataki. Sytuacja zaczyna przypominać tę z lata 1917 r., kiedy zaczęły powstawać Rady Żołnierskie, które przejmowały władzę w oddziałach, a żołnierze byli całkowicie zdemoralizowani.
Dla Wirtualnej Polski Sławek Zagórski