Prokurator podupadły
O Grzegorzu Talarku z grójeckiej prokuratury Jacek Bochiński złego słowa powiedzieć nie może. Choć mógłby, bo przez niego spędził rok w kryminale za niewinność, a Tomasz Siarno spędzi aż dwa.
Prokurator Grzegorz Talarek nie zgadza się z zarzutem, że poszedł na łatwiznę i by wyjaśnić sprawę pobicia pod Warką, oskarżył wszystkich Tomków z okolicy.
- Zapewniam pana, że mieszkało tam więcej Tomków, a my typowaliśmy nie po imieniu, ale według rysopisu. Gdyby było inaczej, to poszkodowani by ich nie rozpoznali - mówi prokurator, który wydaje się nawet o tym przekonany. Tak samo przekonujący był, gdy w kwietniu 2001 roku pojawił się w celi Jacka Bochińskiego, historyka sztuki, absolwenta Akademii Teologii Katolickiej, którego oskarżył o brutalny napad z bronią w ręku na handlarzy kożuchów ze Stadionu Dziesięciolecia. - Ciepły, miły, przyjacielski i zdawał się rozumieć absurdalność sytuacji, w którą mnie wpędził - wspomina to spotkanie Bochiński, któremu się wydawało, że już na pierwszym przesłuchaniu przekonał prokuratora, że to nie on za tym stał. Prokurator Talarek po rozmowie pełnej wzajemnych uprzejmości uspokoił aresztanta, że zaraz się to wszystko wyjaśni.
Dlatego Jacek Bochiński napisał z więzienia do żony, że jego szczęście w tej beznadziejnej sytuacji polega na tym, że spotkał dobrego człowieka. Prosił, by żona nie gniewała się na niego, bo choć wsadził go do więzienia, to ma wolę wyjaśnienia tej pomyłki. Podobne wrażenie odniosła też Katarzyna Bochińska. Gdy starała się o widzenie z aresztowanym mężem, prokurator nigdy nie powiedział ,nie". Mówił: ,Bardzo bym chciał pani pomóc, ale nie wiem, jaką decyzję podejmą moi przełożeni".
Pewności co do dobrych intencji prokuratora Talarka Bochińska nabrała dopiero w czerwcu 2001 roku, gdy została wezwana do grójeckiej prokuratury. Zapytała, dlaczego mimo tylu wątpliwości oskarżył jej męża, a on na to, że nie od niego to zależy, ale od przełożonych. Potem odłożył długopis i powiedział: ,Zdaję sobie sprawę, że to chyba nie pani mąż dokonał tego napadu, bo wygląda na robotę profesjonalistów, którzy musieli się dobrze przygotować do takiego skoku". I dodał: ,Mąż nie pasuje mi charakterologicznie do czegoś takiego".
- Nie musiał mi tego mówić - opowiada Bochińska - a skoro to powiedział, to byłam przekonana, że przyjął moje argumenty i jest przekonany o niewinności męża. Ale chyba do końca nie był, bo zaraz po tej rozmowie wystąpił o przedłużenie aresztu, a potem o kolejne i kolejne. Po trzech miesiącach było już wiadomo, że nic się nie zgadza: ani odciski palców, ani włosy znalezione na miejscu, ani ślady zapachowe, ani rysopis napastników. To nie przeszkodziło prokuratorowi Talarkowi trzymać prawie rok w areszcie Jacka Bochińskiego i oskarżyć go, razem z Januszem Ś., o dokonanie napadu z bronią w ręku na małżeństwo Królów i kradzież 95 tysięcy złotych.
- Wtedy zrozumiałem, że prokurator co innego myśli, a co innego robi - mówi Bochiński. I jak raz mnie oskarżył, to się z tego nie wycofa. Cokolwiek by się działo, to on zdania nie zmieni.
O wątpliwościach nie rozmawiam
Dopiero w sądzie wyszło na jaw, że Jacek Bochiński został oskarżony przez prokuratora Talarka na podstawie donosu złożonego na policji przez posła detektywa Krzysztofa Rutkowskiego, którego wynajęli handlarze kożuchów. W sądzie Rutkowski nie był sobie w stanie przypomnieć, skąd się dowiedział, że to właśnie Bochiński brał udział w napadzie. Nie wiedział nawet, kto napisał notatkę, na podstawie której wsadzono na rok do aresztu Bochińskiego.
Wiadomo jednak, że na podstawie tej notatki aspirant Grzegorz Nems z Radomia, nie sprawdzając niczego więcej, poinformował prokuratora Talarka, że to Bochiński w przebraniu policjanta napadł 28 grudnia 2001 r., wykorzystując do tego kradziony radiowóz, na małżeństwo Królów. To wystarczyło, by oskarżyć Bochińskiego o napad z bronią w ręku. Jedynym dowodem w tej sprawie było okazanie, na którym Elżbieta i Tadeusz Królowie rozpoznali Bochińskiego, choć Elżbiecie musiał w tym pomóc prokurator. W sądzie jednak się okazało, że policja pokazała im wcześniej zdjęcia.
Prokurator Talarek podczas rozprawy w warszawskim sądzie z pokorą oczekiwał wyroku, choć akt oskarżenia walił się na każdej rozprawie. Nie dociskał świadków, nie zadawał zbędnych pytań. Raczej milczał, gdy piętrzyły się wątpliwości. I tylko raz w czasie całego procesu zaatakował i zażądał od obu oskarżonych PIT-ów, licząc, że tam mogli wpisać dochód w wysokości 95 tysięcy pochodzący z napadu na handlarzy kożuchów.
Prokurator Talarek z godnością przyjął pod koniec listopada ubiegłego roku wyrok uniewinniający Jacka Bochińskiego i Janusza Ś. Ze zrozumieniem wysłuchał też ustnego uzasadnienia, w którym sędzia Beata Wehner uznała, że w sprawie jest zbyt dużo wątpliwości, by uznać winę oskarżonych. Prokurator do końca utrzymywał, że są winni, i żądał dla nich trzech i pół roku więzienia i był przekonany, że mieli ze sobą broń, choć jej nikt nie widział.
Grzegorz Talarek mówi, że dopóki nie dostanie uzasadnienia wyroku z sądu, nie podejmie decyzji o odwołaniu się od wyroku. Gdy zapytałem, czy nie miał w tej sprawie wątpliwości, prokurator odpowiedział, że wolałby na takie pytania nie odpowiadać. Ale Jacek Bochiński jest pewny, że gdyby sprawa trafiła do innego sądu i gdyby nie zainteresowała się nią Helsińska Fundacja Praw Człowieka, to zapewne kończyłby już odsiadywać wyrok za niewinność, tak jak 30--letni Tomasz Siarno, którego również ma na sumieniu prokurator Talarek.
Czego nie ma w aktach?
- Najgorzej jest wtedy, gdy człowiek nie wie, za co siedzi - mówi Siarno, który odsiaduje w Warszawie dwuletni wyrok za pobicie, ale z początku nie za bardzo wiedział kogo. Kłopoty Tomasza Siarny zaczęły się 13 sierpnia 1998 r., gdy na biwakujących nad Pilicą koło Warki turystów napadli nocą miejscowi. Podczas bójki jeden z nich krzyknął: ,Tomek, zostaw samochody", i to wystarczyło, by na ławie oskarżonych zasiedli wszyscy Tomkowie, którzy mieszkali w okolicach wsi, w której doszło do bójki. Wśród czterech Tomków znalazł się również Siarno, który do winy, podobnie jak sześciu innych oskarżonych, nigdy się nie przyznał. Głównym dowodem w sprawie, podobnie jak w sprawie Bochińskiego, było okazanie, podczas którego dwóch świadków rozpoznało Tomasza Siarnę jako osobę, która brała udział w bójce. Choć siedmiu innych świadków twierdziło, że Siarno pracował wtedy na budowie w Warszawie, to i tak sąd skazał go na dwa lata więzienia (sześciu pozostałych dostało wyroki w zawieszeniu).
- Czego nie ma w aktach, to nie istnieje - tłumaczył ten wyrok Andrzej Łoś, rzecznik sądu w Radomiu. A w aktach zabrakło informacji, że świadkowie, którzy rozpoznali Siarnę, spotkali go przed komisariatem w Warce i wiedzieli, że ma na imię Tomasz. Że tylko trzech z siedmiu oskarżonych brało udział w bójce. Że Leszek K., który rozpoznał Siarnę, nie mógł wiele widzieć, bo gdy wychodził z namiotu, został zaatakowany gazem łzawiącym, a zaraz potem otrzymał cios, po którym stracił oko.
Że Elżbieta Siarno, matka Tomka, dokonała tego, czego nie udało się grójeckiej prokuraturze - odnalazła prawdziwych sprawców pobicia, nagrała ich potajemnie, dostarczyła prokuraturze kasetę z nagraniem i nazwiska 10 sprawców pobicia. Jeden z nich zapytał matkę: ,Jeżeli Tomek, którego tam nie było, dostał dwa lata więzienia, to co się stanie z nami, jeśli przyznamy się, że tam byliśmy?".
Że Grzegorz Talarek, gdy zjawiła się z kasetami w grójeckiej prokuraturze, ucieszył się i powiedział, że od początku wiedział, że Tomka tam nie było. Ale rozłożył bezradnie ręce: - Jak przyjdzie odgórny nakaz, to zajmę się tą sprawą. Nakaz nie przyszedł, więc zapytał tylko Małgorzatę Wypych z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, co jeszcze w tej sprawie można zrobić. Ale niewiele już można zrobić, bo wyrok się uprawomocnił. Ministerstwo Sprawiedliwości poinformowało Siarnę, że nawet jeśli prokurator wyraził jakąś opinię o jego niewinności, to miała ona jedynie charakter prywatny, a więc niewiążący.
Powstrzymać Talarka
Prokurator rejonowy Piotr Figas swego podwładnego Grzegorza Talarka zna co najmniej 10 lat i może powiedzieć, że swoje obowiązki wykonuje on rzetelnie i nie zdarzyła się mu jakaś wpadka. Na pewno nie była nią sprawa Siarny, gdzie zapadł prawomocny wyrok. Podobnie jest ze sprawą Bochińskiego - uważa. - Można by mówić o wpadce, gdyby prokurator bezzasadnie kogoś oskarżył, nie mając żadnych dowodów - mówi prokurator Figas. - A w sprawie Bochińskiego, którą badali nasi przełożeni, nie wytknięto błędu.
Małgorzata Wypych z Helsińskiej Fundacji przyznaje, że sprawa nie jest łatwa: - Jest duże prawdopodobieństwo, że Tomasz Siarno jest niewinny. Niestety, w tej sytuacji wniosek o ułaskawienie nie wchodzi w grę, bo Siarno nie przyznaje się do niczego, nie wykaże skruchy, bo czuje się niewinny. Jedyna szansa, że znajdzie się nowy dowód, nieznany jeszcze sądom, dzięki któremu zostanie wznowione postępowanie. Kaseta ani reportaż TVN, gdzie prawdziwi sprawcy przyznają się do winy, takim dowodem dla sądu nie są.
- Tomasz Siarno został rozpoznany przez dwoje pokrzywdzonych - upiera się Talarek. - W ocenie sądu były dowody, by uznać go za winnego i wydać wyrok skazujący. Wyrok pomimo zaskarżenia i wniosku o wznowienie postępowania nie został zmieniony. Jacek Bochiński mówi, że dopiero gdy dowiedział się o innej wpadce prokuratora Talarka, pomyślał, że jest on zagrożeniem dla niewinnych ludzi. - Ja rozumiem, że prokurator może się pomylić, ale w pewnym momencie trzeba się przyznać do błędu, a on nie potrafi tego zrobić - mówi Bochiński. - Coś przecież trzeba zrobić, żeby już nie krzywdził ludzi. Tomasz Siarno też chce coś zrobić, gdy za półtora roku wyjdzie z więzienia. Ale za bardzo nie wie co. - Przecież to tak nie może być, że się trafia do więzienia tylko dlatego, że się człowiek Tomek nazywa.
Cezary Łazarewicz