Prof. Miodek: jestem za "ekstraodlotem"
Rozmowa z prof. Janem Miodkiem.
24.02.2007 08:25
Co Pan tam sobie podśpiewuje, Panie Profesorze? Coś po łacinie?
– Prefację o Najświętszej Trójcy.
Często Pan tak nuci?
– Bez przerwy gwiżdżę i śpiewam – na ulicy, na korytarzach Instytutu Filologii Polskiej. Znam wszystkie melodie świata – repertuar operowy, operetkowy i rozrywkowy, śpiewam Niemena, a w "Dużych dzieciach" wykonałem "Żółte kalendarze" Szczepanika. Jestem szczęśliwym człowiekiem i zawodowo spełnionym, natomiast do końca życia będę twierdził, że moją niespełnioną miłością jest muzyka. Śpiewałem w chórze uniwersyteckim, od czasu do czasu bawię się w mojego idola z młodości Lucjana Kydryńskiego, prowadząc konferansjerkę na koncertach symfonicznych, ale to wszystko nie to. Moja żona zawsze powtarza: "Byłbyś lepszym śpiewakiem niż językoznawcą", a żony trzeba słuchać.
Jak to, myślałem, że Pan chciał być dziennikarzem?
– Oczywiście. Ale do tego trzeba było skończyć jakieś studia. Wybrałem wrocławską polonistykę. A na drugim roku doktor Franciszek Nieckula zaprosił mnie do koła językoznawców, które w tym czasie wydawało mi się bliższe życia niż historia literatury. Po trzecim roku zdecydowałem się na specjalizację i seminarium u profesora Stanisława Rosponda. Na piątym dostałem stypendium naukowe i już wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że zostanę na uczelni. A potem był tragiczny polski marzec 1968 z tymi potwornymi antysemickimi wystąpieniami, które spowodowały masową emigrację tylu znakomitych Polaków żydowskiego pochodzenia. Wtedy zauważyłem, że zawód dziennikarza w tej rzeczywistości geopolitycznej wiąże się z nieustannym chodzeniem na kompromisy. Kiedy więc po obronie pracy magisterskiej dostałem propozycję, żebym został w Katedrze Języka Polskiego, odebrałem to jako wielki dar losu. A ojciec, znakomity dyrygent, powiedział mi wtedy: "Synu, moim wielkim marzeniem było, żebyś został uniwersyteckim
naukowcem".
Trafił Pan jednak do "Słowa Polskiego".
– Marzenie o dziennikarstwie spełniło się szybko, bo już w listopadzie 1968, kiedy byłem jeszcze asystentem – stażystą w Katedrze Języka Polskiego. Wtedy "Słowo Polskie" postanowiło wskrzesić rubrykę, którą od lat 50. prowadził dr Stefan Reczek, a potem Anna Cieślarowa z Ossolineum. Ówcześni szefowie "Słowa" zapytali docenta Stanisława Pietraszkę, czy nie ma kogoś na polonistyce, kto by mógł tę rubrykę objąć. I pamiętam, że profesor Pietraszko, bardzo poważny i tajemniczy za swoimi ciemnymi okularami, ale przedobry i kochany człowiek, wyważonym głosem powiedział mi, że jest do rozważenia taka propozycja. Ucieszyłem się, bo przecież żyłka dziennikarska we mnie nie obumarła. Profesor Rospond chyba czuł, że będę raczej językoznawcą "doludnym" i nie będzie mnie bawiło tylko wysiadywanie kolejnych godzin w archiwach. Pobłogosławił więc to, pierwsze odcinki przeczytał, powiedział, że dobre, no i się zaczęło. Do dzisiaj opublikowałem prawie dwa tysiące felietonów, ukazało się sześć zbiorów książkowych, a siódmy w
poniedziałek oddam do wydawnictwa.
Czyli niebawem ukaże się siódma „Rzecz o języku”.
– Taki był tytuł pierwszego zbioru. Siódma książka będzie miała tytuł norwidowski: "Słowo jest w człowieku".
Powiedziałbym: wow, mamy newsa!, ale podobno za "łoł" skłonny jest Pan zamordować? Woli pan "O, Jezu..."
– ... albo "O, matko" czy "O, rany". Moje pokolenie, jeśli wplatało w wypowiedzi wtręty obcojęzyczne, to z rosyjskiego czy niemieckiego. Nie mówię już o językach klasycznych i wtrącaniu przez przeciętnego inteligenta "panta rei" czy "alea iacta est" albo z francuskiego "toutes proportiones gardee" i "en block". My mówiliśmy: "A co mi tu będziesz jakąś bumagę podrzucał" albo "idziemy wpieriod na zapad", "słuchaj, to jest prikaz, ruki pa szwam, trzeba wykonać" albo z niemiecka "koniec, szlus" i "to jest fertig". Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj młodzi ludzie muszą w różnych sytuacjach życiowych posłużyć się ekspresywizmami i to są najczęściej anglicyzmy. Oni powiedzą, że było "full ludzi" albo "ale boss, ale men" i "dziękują sobie za help". My, zamiast "przepraszam", mówiliśmy "pardon". Gdy, grając w ping-ponga zdobyło się punkt, bo piłka otarła się o kant stołu, mówiło się albo trzysylabowe "prze – pra – szam" albo w skrócie "pardon". Jeśli ten obyczaj przetrwał, to głowę daję, że dziś mówi się "sorry".
Moja córka mówi "sorki".
– Oczywiście. Ponieważ to "sorry" doczekało się wielu swojskich derywatów. Jest "sorka", "sorki", a nawet "sorewicz". Ale co z tym „wow”?
– Rozumiem, że te przerywniki są młodzieży potrzebne i prędzej czy później musiało z angielskiego przyjść i "wow". Jest przecież krótsze od "o matko, co ty powiesz". Ale tak mogą mówić nastolatki, mój syn Marcin czy za parę lat mój dwudziestomiesięczny wnuk Wiktor. Każdemu jednak doradzam, żeby tego nie było za dużo. Jeśli tylko w ten sposób wyrażamy radość czy zdziwienie, to staje się monotonne. Kiedyś w pociągu spotkałem swoją studentkę. Lubiłem ją i ucieszyłem się, że podróż minie mi szybciej. Ale na każdą wypowiedź, która ją zaskakiwała, reagowała tym "wow". I tak mi "łołkała" przez trzy godziny podróży, a ja w połowie dystansu miałem ochotę powiedzieć: "Dziewczyno, jak mi jeszcze raz 'łołkniesz', to cię albo uduszę, albo przejdę do innego przedziału". Nie powiedziałem.
"Wow" jest niepotrzebne?
– Nie ma słów niepotrzebnych językowi. W tym sensie jestem i za "wow", i za "super", i za "ekstra", czy za "odjazdem", "odlotem", "cool" i "jazzy". Całe zło zaczyna się w momencie, gdy ktoś, uczepiwszy się takiego modnego słowa, rezygnuje z całego wachlarza konstrukcji wariantywnych.
Czy młodzi ludzie są dziś ubożsi językowo?
– Odwrotnie. Jeszcze trzydzieści lat temu mówiłem, że nie zabraniam nikomu mówić, że coś jest fajne, bo sam też takiego słowa używam. Tylko po pierwsze, trzeba wiedzieć kiedy, a po drugie, mogliby zobaczyć, że ta koleżanka jeszcze może być: miła, sympatyczna, zdolna, koleżeńska, a nie załatwiać to jednym – "fajna". Pod tym względem dzisiejsze dwudziestolatki są bogatsze, bo u nich "fajnie" przegrywa z "super", "ekstra", "mega" i z "wypasem". A są jeszcze, "megawypas", "megawypasik", "juice", "odlot", "odjazd". Tych słów jest dzisiaj więcej. Tylko, na miły Bóg, niech oni to przeplatają. Niech nie uczepiają się tego, że wszystko jest "super". A może jest "ekstra".
Czy Pan Profesor przeklina?
– Tak, w ostatnich kilkunastu miesiącach. Denerwuję się atmosferą nieufności, jaką stworzyli w Polsce politycy. Ale, oczywiście, tylko w swoim domu, wśród najbliższych. Bardzo się pilnuję, szczególnie w sali wykładowej, kiedy siedzą przede mną ludzie bardzo młodzi, żeby do nich mówić nie: "Jak państwo widzicie", tylko, "Jak państwo widzą", żeby być eleganckim i w rozmowie ze studentem nie powiedzieć: "Dobra, dzięki" tylko "Dobrze, dziękuję".
Usprawiedliwia Pan przeklinanie? Nie chce Pan, by dawano mandaty za wulgaryzmy.
– Mimo wszystko nie mam sumienia karać za język. Natomiast twierdzę, i tu zwracam się do mediów, żeby nie forsować nagłówków typu: "Olewamy szkołę, zaczynają się wakacje", "Dudek się wkurzył", "Ktoś kogoś opierniczył". To są tylko substytuty wulgarnych słów. Owszem, są sytuacje życiowe, w których człowiek daje upust swoim emocjom i wtedy mu się takie słowo wyrwie. Ale jeśli nad Odrą słyszę spokojny dialog małżeński ze słowami na p, k i na ch, a słuchają tego dzieci, to mnie przeraża. I to nie chodzi o menelstwo, bo często ci rodzice ubrani są jak z żurnala, a w buzi mają kloakę.
I agresję?
– Dziennikarz, komentując mecz Realu z Lyonem, mówi, że mistrzowie Francji od 15 minuty "poczuli krew i dołożyli im trzy do zera". A można było "ośmielili się, zaczęli grać dobrze". Proszę zauważyć, jak zmniejsza się frekwencja słów: sfaulował, pokonał, wygrał. Dzisiaj mówi się: kasuje, masakruje, demoluje. To mocne słownictwo, chyba o proweniencji gier komputerowych, daje o sobie znać. Niedawno młody dziennikarz wrocławski pisał u mnie pracę magisterską o recenzjach muzycznych. Na atrakcyjny występ rockowy zaprasza się teraz słowami: "Przyjdźcie, będzie bolało, poleje się krew". Nie dajcie się temu językowi, zachowajcie swoją klasę, którą, jak dotąd, "Słowo Polskie" trzyma.
Słowo Polskie Gazeta Wrocławska
Anna Fluder (Radio RAM) i Jacek Antczak