PolskaProf. Dariusz Kosiński: pięć lat po katastrofie smoleńskiej - bez perspektywy pojednania

Prof. Dariusz Kosiński: pięć lat po katastrofie smoleńskiej - bez perspektywy pojednania

- Energia wzbudzona przez katastrofę smoleńską poszła w polityczną i partyjną walkę. Zamiast przestrzeni wspólnej zgody, mamy mocny podział, który uniemożliwia rozmowę i nie daje perspektywy pojednania - ocenia performatyk, historyk teatru i dramatu prof. Dariusz Kosiński.

Prof. Dariusz Kosiński: pięć lat po katastrofie smoleńskiej - bez perspektywy pojednania
Źródło zdjęć: © PAP | Andrzej Rybczyński

09.04.2015 | aktual.: 09.04.2015 08:05

Autor wydanej przed dwoma laty książki "Teatra polskie. Rok katastrofy" w rozmowie z PAP wskazuje na przyczyny utrudniające polsko-polskie pojednanie oraz charakteryzuje i osadza w polskiej tradycji społeczne postawy, które uwidoczniły się po katastrofie.

PAP: Jakim doświadczeniem była dla Polaków katastrofa smoleńska?

Prof. Dariusz Kosiński: Z jednej strony katastrofa, jak każda nagła śmierć, była doświadczeniem przerwy, zniszczenia, rozpaczy, smutku i żałoby. Ale w szerszej, pozaosobistej perspektywie, była pierwszym po 1989 roku, po okresie nadziei, tak mocnym sygnałem, że nie jesteśmy w stanie zapanować nad rzeczywistością.

Walkę dookoła przyczyn katastrofy widzę jako rozpaczliwą próbę znalezienia dających się racjonalnie uporządkować przyczyn tego wydarzenia. Oczywiście toczy się tu też czysto polityczna gra, ale silne emocje związane z katastrofą i jej przyczynami dotyczą czegoś o wiele ważniejszego niż walka o władzę.

Gdyby ktokolwiek w 2008 czy 2009 r. napisał scenariusz filmu, w którym pewnego dnia prawie wszystkie polskie władze wsiadają do jednego samolotu i on się rozbija, nikt by w to nie uwierzył. Uznano by, że jest to bardzo mocno naciągane; bardziej niż dwa samoloty porwane przez terrorystów i wbijające się w wieże World Trade Center.

Skoro zaś to nieprawdopodobne już się stało, trzeba teraz za wszelką cenę znaleźć wyjaśnienie, ustanowić prawdę i ustalić winnych. Trzeba to zrobić, by ocalić poczucie sensowności świata. Paradoksalnie, służyć temu mogą nawet najbardziej absurdalne teorie spiskowe, ponieważ przynoszą one poważne powody, dla których możliwe było coś tak nieprawdopodobnego. Przywołują mit o walce dobra i zła.

W swojej książce pisze pan, że katastrofa spowodowała zwrot ku tradycji romantycznej.

D.K.: Paradygmat romantyczny, który został zamknięty i odesłany na śmietnik historii jako nieaktualny, nagle okazał się najbardziej oczywistą i uruchamiającą się samoczynnie odpowiedzią na tę sytuację: z jej irracjonalizmem i nieuchronną metafizyką. Kiedy po katastrofie, w dniach pogrzebów nad Islandią zadymił wulkan, świat ułożył się w serię znaków apokaliptycznych, do których poza romantyzmem nie mamy klucza.

Ale czy to znaczy, że mamy natychmiast sięgać po to romantyczne czytanie? Są grupy, które natychmiast w to weszły i odegrały - jak to określiłem w książce - "Dziady" na Krakowskim Przedmieściu, inscenizując wielki dramat romantyczny i konfrontując go z naszymi wyobrażeniami o romantyzmie. Czy nie jest tak, że rozmawiamy o romantyzmie na akademiach, a kiedy różni "szaleńcy Boży" wychodzą na ulice, nie chcemy na nich patrzeć, bo wydają się brzydcy i żałośni? A to oni są solą ziemi. Każdy romantyk, który stanąłby na Krakowskim Przedmieściu, nie miałby wątpliwości, kto tu mówi prawdę.

Po katastrofie smoleńskiej układ sił politycznych w Polsce się nie zmienił.

D.K.: Między kwietniem 2010 a kwietniem 2011 r. został rozegrany pewien dramat "porządkujący". Trwałym skutkiem katastrofy smoleńskiej jest bardzo mocny podział, który uniemożliwia rozmowę będącą podstawą funkcjonowania każdego społeczeństwa. W odpowiedzi na wydarzenie katastrofy uruchomiły się dwie, nieprzystające do siebie postawy. PO mówi: idźmy dalej, bo życie się toczy, ileż można stać nad tym grobem. PiS odpowiada: będziemy stać nad tym grobem, dopóki nie zostanie wyjaśnione, co się tak naprawdę stało; jesteśmy to winni naszym zmarłym.

Po pięciu latach od katastrofy język PiS-u się zmienił. Widać to w wystąpieniach Andrzeja Dudy w kampanii prezydenckiej. On już nie mówi, że ci, którzy nie wierzą w spisek smoleński, to są źli Polacy. Tym bardziej, że jest duża grupa ludzi, którzy nie wierzą w spisek, natomiast twierdzą - i jest na to dużo dowodów - że państwo polskie przed i po katastrofie kompletnie zawiodło, a Moskwa mistrzowsko ograła premiera Donalda Tuska, wystawiając go do wiatru i nie robiąc nic z tego, na co liczył.

Co może wydać się dziwne, istnieje spora przestrzeń, w której między obiema stronami sporu istnieje zgoda: naruszenie procedur, błędny wybór lotniska i jego zabezpieczenie, stary samolot. Ale do dziś nikt się na poważnie nie zajął tym, co można poprawić. Wciąż nie mamy choćby nowego samolotu prezydenckiego. Energia wzbudzona przez katastrofę smoleńską poszła w polityczną i partyjną walkę, a nie w poprawę jakości sprzętu i procedur. Konflikt przeniósł się na teren walki politycznej, a przestrzeń zgody została zostawiona na boku.

Do czego posłużyła katastrofa smoleńska?

D.K.: Katastrofa była punktem wyjściowym do rozwoju procesu identyfikacyjnego o charakterze tradycyjno-patriotycznym. To nie jest przypadek, że w okresie po katastrofie tak rozwinął się Marsz Niepodległości. Katastrofa stanowi swego rodzaju certyfikat autentyczności dla takiego sposobu myślenia, zgodnie z którym Polska jest szczególnie ważna. Skoro coś tak nieprawdopodobnego się wydarzyło, to albo świat jest absurdalny (na co w praktyce nie sposób się zgodzić), albo też jest to znak dowodzący, że czegoś się od nas chce, że mamy misję; w efekcie wraca patriotyczny mesjanizm.

Katastrofa smoleńska dobrze tłumaczy się w ciągu wydarzeń z historii Polski, jest chętnie łączona z Katyniem i powstaniem warszawskim. Układa się w narrację, że Polacy to naród bezkompromisowy, który zawsze walczy do końca; ginie, ale nigdy nie działa w imię racjonalnej gry interesów, nie idzie na układ. Katastrofę wpisano w tę narrację najpierw odruchowo ("drugi Katyń"), potem dobudowując legendę o "małym rycerzu" i siłach zła, które musiały go zgładzić, bo realizował on niebezpieczną dla nich polską misję.

Rodząca się stąd narracja, że jako naród jesteśmy do czegoś wezwani, umożliwia konsolidację szeregów. Łatwo jest odnowić postromantyczną, dobrze zakorzenioną przez wychowanie tradycję narodu wybranego o szczególnych zobowiązaniach etycznych.

Katastrofa ukazała też słabość, wręcz bezradność metafizyczną i etyczną narracji liberalno-kapitalistycznej. Jeśli wielkiej tradycji romantyczno-katolicko-metafizycznej przeciwstawiamy niedzielę w hipermarkecie - to nic jej nie przeciwstawiamy. Obawiam się, że zarysowana w pewnym momencie opozycja: lemingi kontra uczestnicy Marszu Niepodległości jest podwójnie niebezpieczna, bo pogłębia podziały, proponując jednocześnie dwie równie fałszywe i fatalne, a zarazem mocne tożsamości. Większość Polaków jest poza i pomiędzy tymi opozycjami. Ale dramaturgia konfliktu wpycha ich w te fałszywe scenariusze i w efekcie nawet ludzie, którzy są pomiędzy, decydują się pojechać na Marsz Niepodległości, bo chcą odegrać swoją odmienność od tej drugiej strony, którą postrzegają schematycznie i uważają za bezwartościową.

"Musimy dalej ponieść ich marzenia i ponieść ich nadzieje. To największa rzecz, jaką możemy im dziś dać. I pamiętać. Będziemy pamiętać" - mówił premier Donald Tusk podczas pożegnania ofiar w 2010 r. Podkreślał, że od naszych serc i naszych umysłów zależeć będzie, czy ta śmierć nabierze najgłębszego sensu. Nabrała?

D.K.: Nie wykonaliśmy tej pracy. Jedynie zwolennicy PiS-u na śmierci tych ludzi zbudowali bardzo silny wzorzec identyfikacyjny. Po raz kolejny pewien rodzaj tożsamości zbiorowej został zbudowany na wierności zmarłym. Tej narracji nie zostało przeciwstawione nic innego.

Nie udała się też inna rzecz, do której wzywali politycy: pojednanie polsko-polskie i polsko-rosyjskie.

D.K.: Nie wyszło z tego nic. To byłoby możliwe, gdyby katastrofa doprowadziła do rzeczywistego zawieszenia gry politycznej. Punktem wyjścia do pojednania polsko-rosyjskiego byłoby, gdyby Jarosław Kaczyński był w Smoleńsku pierwszy i żeby to jego uścisnął prezydent Władimir Putin, tak po ludzku, a nie jako polityk. I żeby z tego coś wyniknęło. Ale jest jasne, że to jakaś idealistyczna utopia. To jak w tragediach szekspirowskich: ludzie giną, mechanizm trwa.

Widzimy teraz gołym okiem, że polityka rosyjska jest polityką odbudowy imperium. Konflikt polsko-polski jest Rosji na rękę, podobnie jak rozgrywanie go w ten sposób, że Polacy są wrogo nastawieni przeciwko Rosji. Smoleńsk jest tu oczywistym argumentem, który w każdym momencie jest pod ręką: patrzcie, oni nas oskarżają, że zabiliśmy ich prezydenta. Mają fobię i nie da się z nimi rozmawiać.

A co z pojednaniem polsko-polskim?

D.K.: Pojednanie polsko-polskie w jakimś stopniu zostało zniszczone przez decyzję o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. Została ona odebrana jako rodzaj skoku na panteon, na autorytet; jako rezygnacja z pewnej skromności i wstrzemięźliwości, którymi należało się wtedy wykazać. Czy konflikt byłby tak duży, gdyby prezydent z żoną spoczęli w Katedrze św. Jana? Myślę, że nie. Decyzja o pochówku wawelskim w pewnym stopniu skończyła żałobę. Spora część ludzi uznała, że jest to próba wykorzystania tragicznej sytuacji do zbudowania autorytetu politycznego, do którego zmarły, a może bardziej jego otoczenie, według wielu nie miało prawa.

Minęło pięć lat, a wciąż toczy się spór wokół budowy pomnika upamiętniającego ofiary.

D.K.: To kolejna sprawa, która uniemożliwia pojednanie. Walka o pomnik to walka dookoła pamięci i trwałego wpisania jej śladu w przestrzeń wspólną. Tak jak decyzja o ataku na Wawel była małoduszna, tak małoduszna wydaje się decyzja o odmówieniu pomnika na Krakowskim Przedmieściu. Jedynym dającym się zrozumieć powodem jest lęk, że zbuduje się miejsce, które będzie punktem zgromadzeń przeciwników politycznych w centralnym punkcie stolicy. A ono i tak powstało...

Historyk i politolog prof. Antoni Dudek powiedział w jednym z wywiadów, że podział posmoleński w polskiej polityce nie będzie trwały, być może zacznie słabnąć po wyborach w 2015 r. Pana zdaniem kiedyś się skończy?

D.K.: Wybory 2015 mogą być tymi, które doprowadzą do jego wyciszenia. Już w tej chwili katastrofa smoleńska jest w kampanii prezydenckiej niemal nieobecna. Zobaczymy, co stanie się 10 kwietnia. PO bardzo chce, żeby PiS mówił o katastrofie; sztabowcy PiS nie będą chcieli tego tematu podejmować, choć jest wiele elementów katastrofy, których podjęcie nie oznacza wchodzenia w buty Antoniego Macierewicza. Pokazanie Smoleńska jako elementu rozgrywki polsko-rosyjskiej, w której rząd dał się ograć, w kontekście sytuacji na Ukrainie może być bardzo nośne.

Wybory zakończą pewien proces polityczny, bez względu na to, kto je wygra. Wygrana PiS-u będzie oznaczała, że PiS będzie musiało udowodnić, że jest partią racjonalną.

W ciągu pięciu lat, które minęły od katastrofy, coś pana zaskoczyło?

D.K.: Zdziwiło mnie, jak szybko wszyscy poszli dalej. Rok, dwa po katastrofie wydawało mi się, że będzie to proces dłuższy i trudniejszy. Jestem ciekawy, jak będzie wyglądała rocznica. Być może będzie wydarzeniem, które odnowi emocje, ale raczej w to wątpię.

Co musiałoby się stać, żeby doszło do pojednania?

D.K.: Pojednanie wymaga wielkoduszności i otwarcia na argumenty innego. Jego warunkiem jest wyznanie win i rezygnacja z obrony własnych idoli. PiS musiałby zrezygnować z idola świętego męczennika i przyznać, że jest tak samo jak PO odpowiedzialny za wojnę poprzedzającą katastrofę, racjonalnie i zgodnie z faktami opisać rolę i znaczenie polityki Lecha Kaczyńskiego, wreszcie zrezygnować z narracji spiskowo-mitycznej.

Z kolei PO musiałoby przyznać, że nie zrealizowało proponowanego przez siebie ideału sprawnego zarządzania i że poniosło bolesną klęskę właśnie tam, gdzie ustanawiało własny mit. Musiałoby zdemaskować własną ideologiczność i interesowność, przeczącą liberalnym wzorcom, które tej partii rzekomo przyświecają. Dopiero uznanie wspólnej winy może rozpocząć proces pojednania. Główne polskie partie nie są do tego zdolne, bo poza stworzonymi przez siebie własnymi idolami nie istnieją.

Rozmawiała: Małgorzata Wosion-Czoba

Prof. Dariusz Kosiński pracuje w Katedrze Performatyki Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Jest zastępcą dyrektora Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie.

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (219)