Prezydentura Trumpa pod znakiem zapytania? Coraz więcej wątpliwości
• Eksperci i zwolennicy Hillary Clinton namawiają ją do kontestacji wyników wyborów
• Istnieją poważne wątpliwości co do wyników głosowania w trzech kluczowych stanach
• Przeciwko głosowaniu na Trumpa buntują się elektorzy, których głosowanie w grudniu ma potwierdzić wybór miliardera na prezydenta
• Odebranie Trumpowi prezydentury skutkowałoby najpewniej ogromną awanturą i chaosem
23.11.2016 | aktual.: 24.11.2016 15:30
Od wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych minęły już ponad dwa tygodnie. Donald Trump w tym czasie zdążył skompletować część swojego gabinetu, spotkać się i porozmawiać z całym szeregiem przywódców z całego świata oraz przedstawić plan pierwszych stu dni swojej prezydentury. Jednak to, że Trump obejmie rządy w styczniu przyszłego roku, nie jest jeszcze ostatecznie przesądzone. Komplikacje i wątpliwości narastają z każdym dniem.
Widmo rosyjskich hackerów
W poniedziałek dwutygodnik "New York Magazine" podał, że grono ekspertów i partyjnych aktywistów namawia Clinton do zaskarżenia wyników wyborów. Podstawą do tego ma być analiza danych dokonana przez informatyka Uniwersytetu Michigan J. Aleksa Haldermana - jednego z najbardziej znanych ekspertów w dziedzinie cyberbezpieczeństwa i elektronicznych systemów głosowań. Z analizy wynikać ma, że w trzech kluczowych stanach, które przesądziły o zwycięstwie Trumpa - Wisconsin, Michigan i Pensylwanii - mogło dojść do nieprawidłowości. W Wisconsin, gdzie Clinton przegrała o 20 tysięcy głosów, w hrabstwach, w których używano maszyn do głosowania, kandydatka demokratów otrzymywała średnio o 7 punktów procentowych mniej głosów niż w miejscach, w których głosowano za pomocą kartek. Według grupy mającej lobbować Hillary za podjęciem walki, rozbieżności są na tyle duże, że powinno dojść do ponownego przeliczenia głosów i audytu głosowania. Nie wiadomo jednak, czy informacje te skłonią kandydatkę demokratów do podjęcia
działań. Czasu jest coraz mniej, bo terminy zgłaszania protestów w tych stanach upłyną w przyszłym tygodniu.
Niepokorni elektorzy
Nie jest to jedyna komplikacja. W miarę jak rośnie przewaga Clinton nad Trumpem w bezwzględnej liczbie oddanych głosów (w środę przekroczyła ona całe dwa miliony głosów, a szacuje się że do końca liczenia może dotrzeć nawet do ponad dwóch i pół), rośnie też oburzenie części wyborców i niezadowolenie z systemu, który pozwala, by wybory wygrał kandydat, który otrzymuje mniej głosów niż jego rywal. Podchwytując ten protest, niektórzy elektorzy - jak dotąd jest ich sześciu - zapowiedzieli, że w wyznaczonym na 19 grudnia głosowaniu Kolegium Elektorów zagłosują wbrew wynikowi w ich stanach i zgodnie z wynikiem głosowania w całym kraju.
Sytuacja ta - nazywana "wiarołomstwem elektorów" - nie jest bez precedensu i w większości stanów jest legalna. Zwykle bywały to jednak pojedyncze przypadki. Ostatni raz, kiedy więcej niż sześciu elektorów oddało głos niezgodny z wolą wyborców w swoim stanie, miał miejsce w 1808 roku. Tymczasem "zbuntowani" członkowie Kolegium mają nadzieję, że uda im się przekonać jeszcze większą liczbę ich kolegów - tak dużą, by uniemożliwić Donaldowi Trumpowi otrzymanie 270 głosów wymaganych do zdobycia prezydentury. W takim scenariuszu, jeśli nie zagłosują oni na Clinton (proponuje się, by oddali głos na innego republikanina, jak np. rywala Trumpa Johna Kasicha), ostateczny wybór należeć będzie do (zdominowanej przez republikanów) Izby Reprezentantów. By do tego doszło, "zbuntować" musiałoby się 37 elektorów.
Celem kampanii ma być nie tyle odebranie prezydentury Trumpowi (choć zapewne tego chcieliby elektorzy), ile podważenie wiary w zapisany w konstytucji niedemokratyczny system wyborów pośrednich i ostatecznej zmiany. Wedle zamysłu Ojców Założycieli amerykańskiej republiki, przede wszystkim Alexandra Hamiltona i Jamesa Madisona, Kolegium Elektorów miało stanowić swoisty bezpiecznik, mający zapewnić, że - jak pisał Hamilton w cyklu esejów "Federalist Papers" - "urząd prezydenta nigdy nie wpadnie w ręce człowieka, który nie jest w godnym stopniu obdarzony niezbędnymi kwalifikacjami". Krótko mówiąc, system został zaprojektowany z myślą o niedopuszczeniu do wyboru kogoś takiego jak Donald Trump. Użycia organu zgodnie z oryginalnym zamysłem twórców konstytucji domaga się część wyborców: pod petycją w tej sprawie podpisało się już 4,5 miliona ludzi.
Głównym celem wiarołomnych członków Kolegium Elektorów jest jednak inny: chodzi o doprowadzenie do zmiany systemu, który nie przystaje do warunków nowoczesnej demokracji i w praktyce czyni głosowanie w zdecydowanej większości stanów jedynie formalnością (z uwagi na dominację jednej z partii w poszczególnych stanach, wynik jest tam z góry przesądzony). Ponieważ jednak system faworyzuje małe stany, a do wprowadzenia poprawek do konstytucji potrzebna jest zgoda trzech czwartych wszystkich stanów, zmiana jest mało prawdopodobna.
- Ta akcja nie ma żadnych szans powodzenia. Tymczasem Demokraci robią dokładnie to, za co krytykowali Trumpa o którym mówili, że nie będzie potrafił pogodzić się z porażką. Ale w ten sposób tylko zrażają do siebie wyborców, co już pokazują sondaże - ocenia WP prof. Clifford Bates, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Prezydent i biznesmen
Oprócz zamieszania w sprawie wyników głosowań i Kolegium Elektorów, jest jeszcze jedna potencjalna przeszkoda na drodze do prezydentury Trumpa. Jest nią dotąd mało znany przepis konstytucji, tak zwana "klauzula wynagrodzenia", mająca zabezpieczać republikę przed przekupstwem urzędników przez zagraniczne siły. Zabrania ona wysokim urzędnikom "bez zgody Kongresu przyjmować od króla, księcia lub państwa obcego jakiegokolwiek podarunku, wynagrodzenia, urzędu lub tytułu". Według niektórych prawników, Trump już w istocie złamał ten przepis i będzie łamać go wielokrotnie, jeśli nie powierzy swojego niezależnemu holdingowi powierników - co jest obowiązkiem w przypadku większości urzędników państwowych, lecz tylko dobrym zwyczajem (dotąd dotrzymywanym) w przypadku prezydentów.
Prezydent elekt swój biznes powierzył jednak swojej córce Ivance, która niejednokrotnie była już obecna m.in. podczas spotkania z premierem Japonii Shinzo Abe. Trump nie stroni zresztą od zajmowania się swoimi sprawami biznesowymi. W rozmowie z prezydentem Argentyny miał naciskać, by władze wydały zgodę na budowę Trump Tower w Buenos Aires. Co ciekawe, po latach oczekiwania, pozwolenie zostało ostatecznie przyznane 17 listopada - 3 dni po rozmowie obu przywódców.
Z kolei kiedy przyjmował w Nowym Jorku gości z Wielkiej Brytanii, zachęcał ich do oprotestowania planów konstrukcji farmy wiatrowej nieopodal jego pól golfowych w Szkocji (bo psują widok). Jak tłumaczył podczas spotkania z dziennikarzami "New York Timesa", robi to, bo "prawo jest po jego stronie".
Problem w tym, tłumaczą eksperci, że naraża go to na ryzyko konfliktu interesów i podejrzenia o korupcję. W rzeczy samej, za złamanie konstytucji niektórzy już uznają jego spotkanie z dyplomatami w należącym do niego waszyngtońskiego hotelu, podczas którego zachwalał on swój obiekt i zachęcał do wykupowania w nim noclegów.
Mimo tych wszystkich wątpliwości, szanse opozycji na pozbawienie Trumpa prezydentury są nikłe. Choćby dlatego, że decyzja o tym, czy klauzula konstytucji będzie rygorystycznie egzekwowana, należy ostatecznie do kontrolowanego przez republikanów Kongresu. Ale przede wszystkim dlatego, że taki scenariusz to przepis na katastrofę.
- Gdyby do tego doszło, usłyszelibyśmy dźwięk 60 milionów odbezpieczanych pistoletów. Trump i jego zwolennicy tylko się zradykalizują i nigdy nie uznają takiego rezultatu - mówi prof. Bates.