ŚwiatPrawie do końca nie wiedzieli, że lecą zbyt nisko

Prawie do końca nie wiedzieli, że lecą zbyt nisko

Prawie do końca nie wiedzieli, że podeszli do lądowania po złym kursie, zbyt nisko i zbyt wcześnie. Prawie do końca nie zdawali sobie sprawy, co im grozi. A gdy już zdali sobie z tego sprawę, zdążyli tylko wykrzyczeć ostatnie słowa przerażenia: Jezu, Jezu!!!

Prawie do końca nie wiedzieli, że lecą zbyt nisko

Te wstrząsające informacje ujawnił Faktowi rosyjski prokurator, który należy do zespołu badającego przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Nasz rozmówca to jeden z bliskich współpracowników pierwszego zastępcy prokuratora generalnego Federacji Rosyjskiej, szefa komitetu śledczego przy prokuraturze, Aleksandra Bastrykina (57 l.). Słyszał zapis z czarnej skrzynki, rejestrującej rozmowy w kokpicie pilotów, z ostatnich 30 minut tragicznego lotu. A to, co opowiedział, potwierdza wstępne ustalenia śledczych, że załoga prezydenckiego tupolewa nie miała żadnych kłopotów technicznych i nie orientowała się, że leci za nisko, aż do chwili, gdy z kabiny zobaczyła las i ziemię.

Informacje o tym, co zapisało się na taśmach z czarnych skrzynek, to jednak wciąż tajemnica śledztwa. Dlatego nasz rozmówca zgodził się o tym opowiedzieć pod warunkiem, że nie ujawnimy jego nazwiska.

Nie wiedzieli, że źle lecą

Zapis rozmów z kabiny polskich pilotów nasz informator odsłuchał już dosyć dawno. Nie miał w ręku protokołu ze stenogramem tych rozmów i nie zna naszego języka tak dobrze, by odtworzyć każdy szczegół i powtórzyć każde zdanie, które padło z ust pilotów w dramatycznych momentach. Ostatnie sekundy zapisu są jednak tak wstrząsające, że – jak mówi – zapamięta je do końca życia.

– To bardzo dziwnie wygląda. Ostatnie 30 minut nagrania z rejestratora lotu w większości nie wskazuje na to, aby coś złego działo się z samolotem – zaczyna swoją relację. – Przez większość czasu piloci zachowują się spokojnie. Nie mają sygnałów o tym, aby coś się psuło, było nie tak, aby musieli interweniować. Po prostu rozmawiają, mówią sobie, jak to zwykle bywa w kabinie, o prywatnych rzeczach – opowiada prokurator.

Zapamiętał, że w pewnej chwili, jakieś kilkanaście minut przed katastrofą, piloci zaczęli żartować czy nawet się śmiać. – Mówią o jakimś spotkaniu. Pytają: „Czy przyjdziecie”, czy będzie czyjaś żona. Pamiętam, że jeden z nich zapytał: „Czy przyjdziecie z rodziną?”.

Zwykłe rozmowy, zwykłe komendy

Prokurator podkreśla, że rozmowa prowadzona jest w luźny sposób, nie słychać żadnego napięcia, nerwowości. – Wygląda to zupełnie normalnie, takie zwykle rozmowy, czasem półsłówkami, jakie prowadzą zazwyczaj między sobą członkowie załogi. Tak jest zwykle, tak sobie gadają po prostu, jak lot jest normalny – mówi nam Rosjanin. I znów podkreśla, że ta część zapisu z kabiny nie zapowiada niczego złego.

W pewnej chwili piloci przerywają pogawędkę i zaczynają przekazywać sobie komendy. – Było słychać, jak mówią miedzy sobą o parametrach lotu, o ustawieniu samolotu, o jego kierunku i wysokości. Wszystko jest w porządku – relacjonuje nasz rozmówca. Nie pamięta dokładnie, jakie to było komendy, ale jest przekonany, że była to rutynowa rozmowa dotycząca przygotowania do podchodzenia do lądowania. Trwa wymiana komunikatów z wieżą, padają klasyczne komunikaty i normalne odpowiedzi. I z pewnością, jak dodaje, nic z tej rozmowy nie wskazywało, że załoga ma jakiś problem, czy choćby jest czymś zaniepokojona.

Krzyki w kabinie

I nagle sytuacja się całkowicie zmienia.
– Daj drugi, drugi... W drugą! – słuchać podniesiony głos w kabinie. Rosyjski prokurator nie jest pewny, co to znaczy. Przypuszcza, że może to być polecenie wykonania jakiegoś manewru na podstawie poprzedniej, pierwszej komendy, np. ze smoleńskiej wieży kontrolnej. Polscy specjaliści, którym opisaliśmy tę wypowiedź, nie wykluczają też, że to może być wykrzyczane polecenie przestawienia jakiegoś przełącznika. To będzie można ustalić dopiero po nałożeniu zapisu z rozmów w kabinie z zapisem parametrów lotu, czyli dokładnego czasu uruchomienia każdego urządzenia w kokpicie.

– Zawracaj! – kolejny okrzyk. Tu specjaliści sądzą, że rosyjski prokurator coś źle zrozumiał. Mało prawdopodobne, by chodziło po prostu o zawrócenie samolotu. – Ustawienie? – pada pytanie. – Wysokość? – za chwilę kolejne. Ale te słowa są już wykrzyczane. Mieszają się z odpowiedziami, ktoś krzyczy jakieś liczby, słuchać szum, dużo niezrozumiałych słów...

Nasz rosyjski rozmówca opowiada, że zamieszanie sięgnęło zenitu. – Trudno było cokolwiek zrozumieć, słychać było tylko krzyki – opowiada. – I wtedy usłyszałem wyraźne, przerażające okrzyki: „Jezu, Jezu!”. I było po wszystkim. I koniec, tyle. Tylko tyle... – mówi smutno prokurator. Analizy jeszcze trwają Nad wyjaśnieniem przyczyn tragedii pracują cały czas specjaliści z polskiej i rosyjskiej komisji badań wypadków lotniczych oraz obie prokuratury. Nasi przedstawiciele nie chcą jednak komentować informacji, które przekazał nam rosyjski prokurator. Ani oficjalnie, ani nawet nieoficjalnie. Zasłaniają się tajemnicą śledztwa. A także tym, że zapisy z czarnych skrzynek wciąż są jeszcze analizowane, choć – jak mówią – koniec tych prac jest już bliski.

– Prawie wszystko jest już gotowe. Teraz tylko chodzi o odczyt i zidentyfikowanie odgłosów urządzeń, które włączali piloci. Jest tego trochę, trzeba ponad wszelką wątpliwość wiedzieć, co to było – tłumaczy nam Edmund Klich, polski akredytowany przy rosyjskich służbach badających katastrofę i szef jednocześnie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Klich dodaje, że te ustalenia są bardzo ważne dla badania przebiegu lotu i przyczyn katastrofy: w zależności od tego, co włączali członkowie załogi i z jakich urządzeń korzystali, śledczy będą mogli dokładnie odtworzyć ostatnie sekundy lotu. – Każdy z mechanizmów przy włączaniu i wyłączaniu wydaje odpowiedni odgłos, inny „klik”, każdy inaczej brzmi. Teraz komisja musi dojść, z jakich urządzeń w ostatnich momentach lotu załoga korzystała – wyjaśnia Klich.

Dlaczego byli tam, gdzie nie powinni

Były pilot wojskowy, który latał na TU–154, i któremu przekazaliśmy opis rosyjskiego prokuratora, zwraca nam uwagę na jedno – piloci to ludzie twardzi i bezpośredni. W powietrzu nie ma czasu na gadulstwo i zastanawianie się. Dlatego to, co opowiedział rosyjski prokurator, jest dla niego potwierdzeniem dotychczasowych przypuszczeń, że załoga prezydenckiego tupolewa prawie do końca była pewna, że leci prawidłowym kursem i że wszystkie urządzenia pomiarowe maszyny działają dobrze. – Zwykle tak jest, że jak lot jest spokojny, to się rozmawia o prywatnych sprawach. Bo jeśliby coś padło, jakieś urządzenie, to byłyby inne zapisy. Pilot krzyczałby: „cholera jasna, coś padło, co jest?”, albo „nie wiem, co się dzieje”. A czasem to nawet niecenzuralnym słowem określiłby część, która się zepsuła, albo winnych za to, że czegoś nie widzi – tłumaczy nam jeden z pilotów, który latał na tupolewie. – Skoro o tym nie mówili, skoro wszystko było ok aż do końca, to dlaczego znaleźli się tam, gdzie nie powinni – pyta pilot.
Odpowiedzi na te pytanie wciąż szukają śledczy.

Polecamy w wydaniu internetowym fakt.pl:
Wycięli las po katastrofie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1313)