ŚwiatPowrót polskiego syndromu: między Rosją a Niemcami. Polska na ważnym dziejowym zakręcie

Powrót polskiego syndromu: między Rosją a Niemcami. Polska na ważnym dziejowym zakręcie

Wraca dobrze znany z naszych dziejów syndrom, przez wielu traktowany nawet jako przekleństwo - między Rosją a Niemcami. To czas na strategiczną debatę o miejscu Polski na międzynarodowej scenie - pisze politolog prof. Bogdan Góralczyk w komentarzu dla Wirtualnej Polski.

Powrót polskiego syndromu: między Rosją a Niemcami. Polska na ważnym dziejowym zakręcie
Źródło zdjęć: © AFP | MIKHAIL KLIMENTYEV/RIA NOVOSTI
prof. Bogdan Góralczyk

Doraźnie jest tak: posadzili nas w oślej ławce i będą się przyglądać. Jednakże długofalowo sprawa zdaje się być znacznie głębsza niż codzienny szum medialny.

Już środowisko paryskiej "Kultury" wskazało na naszą geostrategiczną skazę: jesteśmy za duzi dla państw Europy Środkowej, a za mali w stosunku do państw Zachodu. Stąd częste u nas pomieszanie ról, a nawet pewna schizofrenia, gdyż kompleksy wyższości mieszają się u nas z kompleksami niższości. Brakuje nam przysłowiowego złotego środka, a chłodnego, wyważonego, pragmatycznego i zdroworozsądkowego podejścia zazwyczaj też brak. Zbyt rzadko stosujemy formułę: mierz siły na zamiary.

Formalnie nie różnimy się od większości sąsiadów. Jesteśmy państwem pokomunistycznym, a więc młodą, niedojrzałą jeszcze demokracją oraz państwem na dorobku. Dlatego, gdy w początkach transformacji ówczesny szef naszej dyplomacji Krzysztof Skubiszewski najpierw formułował główne kierunki naszego zaangażowania zewnętrznego, a potem (1993) rację stanu, na plan pierwszy wysuwał jeden postulat: "zakotwiczyć w zachodnim systemie instytucjonalnym". Za wszelką cenę ze Wschodu chcieliśmy przesunąć się na Zachód, co się udało, a czego dowodem były członkostwa w elitarnych klubach: Rady Europy (1991), OECD (1996), NATO (1999) i wreszcie UE (2004).

Aż do 2005 r. cele te były objęte parlamentarnym konsensusem i na ogół nie kwestionowane. A potem konsensus się rozpadł. Zastąpiły go dwie odmienne i zwalczające się wizje: proeuropejska spod znaku PO i patriotyczno-narodowa spod znaku PiS. Niosły one odmienne przesłania: na optymistyczną narrację PO, mówiącą o "zielonej wyspie", a więc Polski sukcesu (największego od setek lat, jak pisano w znanym raporcie Banku Światowego czy w specjalnym dodatku tygodnika "The Economist") nakładała się szaro-ponura wizja państwa rozkradanego przez elity i zdominowanego przez obcych, która po ostatnich wyborach z jeszcze większym impetem wkracza na scenę, przy okazji wzbudzając zdumienie i szok w zachodnich stolicach, które "kupiły" tę pierwszą narrację.

Przez osiem lat polska polityka zagraniczna, co było jej mankamentem podstawowym, wręcz "grzechem pierworodnym", nie była w stanie wypracować wspólnych zasad, racji stanu (bo poprzednia się mocno zdezaktualizowała), dając tym samym pożywkę przeciwnikom i wrogom, gdziekolwiek oni są. Czy zastąpienie jej wizją "Polski suwerennej", przeciwnej wszelkim u nas obcym wpływom, począwszy od niemieckich, naprawi sytuację, gdy równocześnie ubiegamy się o stałe bazy NATO na naszym terenie, czego akurat Niemcy, ale nie tylko oni w UE, za bardzo nie chcą i nie popierają?

Bez imitacji!

Po zmianie systemu postawiliśmy na Zachód, bo tylko tam mogliśmy poszukiwać bezpieczeństwa zewnętrznego (NATO) oraz wewnętrznego, czyli źródeł modernizacji (UE). Jak dowodzą wnikliwe badania Krzysztofa Jasieckiego, zawarte w tomie "Kapitalizm po polsku", w początkach lat 90. minionego stulecia w wymiarze zewnętrznym w istocie alternatywy nie było. Rozważania o nich można raczej między bajki włożyć. Postawiliśmy na Zachód, a więc w pewnym sensie na rozwój zależny, spodziewając się źródeł zasilania z zewnątrz, będąc w kraju "bez kapitałów i kapitalistów".

Nie wyciągnęliśmy jednak wniosków, że w pewnym momencie sytuacja - globalna, regionalna i na kontynencie - zmieniła się na tyle, że wymagała poważnych korekt w prowadzonej polityce. Nadal stawialiśmy na imitacyjną strategię modernizacji przez integrację, podczas gdy sama integracja zaczęła skrzeczeć.

Nic dziwnego, że po poprzednim wieloletnim uśpieniu, teraz mamy do czynienia z radykalizacją. Wróciły tezy znane już z projektu IV RP, w tym ta - społecznie nośna - o rzekomym podporządkowaniu nas "kondominium" niemiecko-rosyjskiemu. Po ostatnich wyborach w miejsce podwójnej narodowej narracji powróciła różnie co prawda rozumiana, ale jednoznaczna w wymowie "polityka historyczna": nie będą wielcy nam dyktować, nie będziemy "pastwiskiem" dla obcych banków i korporacji (to zarazem wytłumaczenie fenomenu popularności premiera Viktora Orbána w wielu kręgach u nas).

Trzy cezury

Istoty zmian trzeba szukać daleko. Po 2008 r. załamały się dotychczasowe kanony, upadły dwa - mocno forsowane przez elity rządzące po 1990 r. - mity: utożsamianej z amerykanizacją globalizacji oraz neoliberalnego pakietu jako jedynej, słusznej ścieżki rozwoju i modernizacji oraz rzekomo samoregulujących się rynków.

Gdy kryzys rozlewał się po zachodnich rynkach i dotarł do UE, dotychczasowy entuzjazm dla integracji europejskiej i u nas, i na całym kontynencie opadł. A już wcześniej, w referendach we Francji i Holandii wiosną 2005 r., został w istocie podważony. Mentalnie i strukturalnie nie byliśmy, my Europejczycy i my Polacy, gotowi do wspólnej Konstytucji i ponadnarodowego projektu federalistycznego. Tak jak wcześniej opadła wiara we wszechmoc amerykańską, tak potem zachwiał się neofunkcjonalny mit europejskiego projektu federalnego. W miarę rozwoju sytuacji i coraz większej zawieruchy na rynkach, wiarę w ponadnarodowość zastąpiły hasła mówiące o "powrocie suwerenności". Euroentuzjaści - będący w 2004 r., gdy wstępowaliśmy do UE, w przewadze - znaleźli się w odwrocie, a eurosceptycy w natarciu, co potwierdzają fakty i sondaże.

Jednakże wzajemne etykietowanie się obu obozów, jakiego nadal bezustannie jesteśmy świadkami, wzajemne szkalowanie się i obrzucanie epitetami, gdzie "demagodzy", "populiści", "nacjonaliści" zderzają się z "bezpaństwowcami" i "sprzedajnymi (obcym) elitami", nie tylko pogarsza atmosferę życia publicznego i psuje wizerunek kraju, ale także, co istotniejsze, osłabia jego pozycję międzynarodową. Zaprasza też innych, naszych przeciwników, do stosowania starej zasady "dziel i rządź".

Kolejnej cezury trzeba szukać w wydarzeniach 2014 roku. Tak jak rok 2008 zachwiał światowymi rynkami, tak wydarzenia na Ukrainie w 2014 r. zachwiały światowym systemem bezpieczeństwa, bowiem po raz pierwszy od upadku ZSRR pojawiła się - całkiem realna - możliwość powrotu do "zimnej", a nawet "gorącej" wojny na linii Wschód-Zachód. Bez względu na to, jak ostatecznie "ukraiński kryzys" się zakończy, sytuacja nie wróci już do poprzedniej, będzie inna. A to przecież nasze bezpośrednie sąsiedztwo, a tym samym nasze narodowe interesy.

Gdy do tego dodamy, dla nas mniej ważny, ale istotny dla naszych zachodnich partnerów, a wynikający z wcześniejszych amerykańskich błędów, fenomen Państwa Islamskiego (ISIL), plus bezprecedensową falę migrantów, mamy nową jakość w europejskim, a nawet światowym systemie bezpieczeństwa.

Obrona własnych szańców

Cierpiąca na deficyt demokratyczny, a więc coraz bardziej oderwana od zwykłego obywatela integracja europejska, wbrew oczekiwaniom nie usunęła niestety istotnych mankamentów pokomunistycznej transformacji, takich jak: słabość politycznych elit i brak ich profesjonalizmu, niska efektywność administracji, upartyjnienie instytucji publicznych i klientelizm, prywatyzacja zysków, wysoki poziom korupcji i wstrząsające społeczeństwem kolejne afery.

Gdy do tego dodamy fenomen zwany "demokracją spektaklu", w ramach którego m.in. politycy miast podejmować decyzje w zaciszu gabinetów, ogłaszają je w mediach i angażują się w publiczne połajanki, wśród obywateli wyłania się poczucie zagrożenia zawarte w formule "ryba psuje się o głowy".

To z tego poczucia oderwania się politycznych elit od zwykłego obywatela, narodziła się fala populizmu oraz "zbawcy", pragnący "pogonić w skarpetkach" tych, którzy dotychczas rządzili. Każdy populizm, jakkolwiek go rozumiemy, rodzi się wówczas, gdy dany system funkcjonuje źle. Jest też społeczne przyzwolenie dla haseł zwalczania różnie rozumianych "obcych" (kapitałów, banków, migrantów, tych silniejszych i u władzy).

Unia Europejska wymaga głębokiego remontu, zarówno jako proces i idea, jak też realizująca je struktura. Kto ma przeprowadzić konieczne reformy, gdy europejskich mężów stanu i wizjonerów brak, w Brukseli zastąpili ich technokraci z dobrze nabitą kiesą, a wielu stolicach rodzi się lub już panuje jawny eurosceptycyzm i twardo mówi się, jak premier Orbán, o "polityce wyzwolenia" i wolności od obcych wpływów?

Polska musi zdawać sobie sprawę, że Europa jest dziś w innym miejscu niż wtedy, gdy do UE przystępowała. Musimy być gotowi na różne scenariusze: od Grexit czy Brexit po możliwość wyłonienia się - być może wokół euro, a na pewno Niemiec - "twardego jądra" integracji. Chociażby ze względu na strukturę naszego handlu, gdzie ponad trzy czwarte przypada na UE, nie mamy alternatywy: trzeba trzymać się Niemiec, oczywiście pamiętając, że nasze potencjały są nierówne. Tyle tylko, że ta teza daleko nie wszystkich w Polsce przekonuje, a w rządzącym obozie PiS niektórych wręcz irytuje.

Inna kluczowa kwestia, dziś "gorący kartofel", to konflikt Ukrainy i Rosji. Wydaje się, że w tej odsłonie wielkiego dramatu zapomnieliśmy o jeszcze innej dyrektywie wypracowanej w paryskiej "Kulturze", a przejętej przez Krzysztofa Skubiszewskiego - dwutorowości. Zgodne z naszą racją stanu, dobre stosunki z Kijowem nie powinny kształtować się kosztem naszych relacji z Rosją - bowiem, by nie dodawać innych przykładów - jesteśmy jedynym państwem UE, które graniczy z obu stronami konfliktu (zbyt często zapominamy o Kaliningradzie). Polityka polska powinna być przykładem umiaru i rozwagi, a nie powodem do napaści ze strony nie przebierającej w środkach rosyjskiej propagandy. Niedobrze by było, gdyby miał rację krakowski filozof Bronisław Łagowski, twierdzący "rusofobia jest obecnie ideologią państwową" (pisał to jeszcze za władzy PO).

Powrót historii

Historia powróciła. Znowu na plan pierwszy wysunął się tak dobrze znany z naszych dziejów syndrom, przez wielu traktowany nawet jako przekleństwo - między Rosją a Niemcami. Pierwsza jest dzisiaj asertywna, a drugie silne. Szukając - trochę zwyczajowo, a mocno mitycznie - zbawienia u Amerykanów, też powinniśmy na każdym kroku o tym pamiętać. Nasz cel nadrzędny, bezpieczeństwo wewnętrzne, to budowa zamożności i bogactwa. Dotychczas w tej sferze stawialiśmy tylko na UE i Zachód. Czy to dziś wystarczy? Globalna gospodarka znów jest wielobiegunowa. W sensie gospodarczym czas na bardziej finezyjne podejście do współczesnego, szybko zmieniającego się świata.

Natomiast nasze bezpieczeństwo zewnętrzne, to nadal i bezdyskusyjnie silne i jednolite NATO - tu oczywiście pod wodzą najsilniejszego, czyli USA. Im bardziej nasz Sojusz będzie zwarty, tym lepiej dla nas, państwa w pewnym sensie buforowego, bowiem nasi sąsiedzi na Wschodzie, poza Litwą, w przewidywanej przyszłości do Zachodu nie będą należały, chociaż Ukraina, podobnie jak Mołdawia, takie aspiracje wyrażają. Dlatego należy zabiegać, by Zachód był spójny, bo dzisiaj niestety nie jest. UE jest pogrążona w kryzysie, a w NATO podziały niemal takie, jak wokół interwencji w Iraku.

Co w takich okolicznościach zrobimy? Wrócimy, jak się na to zapowiada, do międzywojennej jeszcze koncepcji Międzymorza? Zbudujemy oś Budapeszt-Warszawa? Jeśli nawet tak, to co dalej? Postawimy się wielkim, począwszy od sąsiednich Niemiec? Można. Pamiętajmy tylko, jak się nasze poprzednie sny o potędze kończyły...

Warto jednak rozmawiać, jak też spierać się, bowiem świat wokół nas w ostatnich latach zakołysał się. To czas na strategiczną debatę o miejscu Polski na międzynarodowej scenie - tak w stosunkach transatlantyckich (bo przecież chcemy u nas baz NATO), jak w instytucjach unijnych (o czym przypomniała nam Komisja Europejska, a za chwilę przypomni nam Parlament Europejski), jak też na scenie wewnętrznej. Byleby tylko, szczególnie na tej ostatniej, emocje nie wzięły góry nad racjonalnością, bo wtedy wszyscy będziemy przegrani.

Paradoks polega na tym, że rację stanu należałoby zredefiniować teraz, a więc w czasie, gdy obóz rządzący zapowiada "dobrą zmianę" systemu politycznego wewnątrz kraju. Jak chłodno ważyć racje, czego wymaga debata o zewnętrznej strategii państwa, z rozhuśtanymi emocjami na scenie wewnętrznej, gdy zmienia się porządek instytucjonalny, a przez to, co zrozumiałe, naruszane są interesy wielu grup i warstw? Zwycięży atmosfera walki czy może jednak tak potrzebnego dialogu? Niestety fakt, że na to pytanie niemal każdy u nas będzie miał nieco inną odpowiedź, dobrze nie wróży. Ale to nie znaczy, że właśnie teraz, na tym ważnym dziejowym zakręcie, takich ważnych pytań nie należy stawiać.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (264)