Powiew wielkich zmian w Indiach. Spektakularny sukces prawicy ma twarz Narendry Modiego
Zakończone w zeszłym tygodniu wybory w najludniejszej demokracji świata przyniosły Hindusom zmianę, jakiej nie widzieli od dekad. Złamana została hegemonia Indyjskiego Kongresu Narodowego, a takiej przewagi, jaką uzyskała w parlamencie prawicowa opozycja, nie miała w Indiach żadna opcja od 30 lat. W dużej mierze to zasługa jednego człowieka - Narendry Modiego. Już podczas kampanii postawił na młodych wyborców: komunikował się z nimi przed media społecznościowe i był nawet na kilku wiecach jednocześnie dzięki... projektorowi holograficznemu. Teraz jako nowy premier będzie musiał pokonać piętrzące się przed Indiami wyzwania i trudności.
21.05.2014 | aktual.: 21.05.2014 19:47
Projekt Diamond Tower robi wrażenie. 410-metrowy, 86-piętrowy wieżowiec wygląda trochę jak świetlista strzała wymierzona w niebo. Ulokowany w samym centrum Gujarat International Finance Tec-City - w skrócie GIFT-City - budynek ma być jedną z największych konstrukcji w Indiach i sercem ultranowoczesnej dzielnicy biznesowej, którą od kilku lat budują nad brzegiem rzeki Sabarmati władze stanu Gudźarat.
W optymistycznej wersji zakładano, że prace nad molochem zakończą się w 2017 roku, a koszty zamkną się w dwóch miliardach dolarów (całe miasteczko miało kosztować 11 mld). Dziś już wiadomo, że potrwa to dłużej i pochłonie więcej kasy. - Obietnice nieco wykraczały poza realne możliwości - przyznawali przed indyjskimi dziennikarzami lokalni urzędnicy.
Od razu jednak przypominali, że GIFT-City da dobrze płatną pracę ponad 500 tysiącom ludzi i stworzy na zachodzie państwa finansowy ośrodek dorównujący Bombajowi. Nie ma więc tego złego...
Dla części Hindusów Diamond Tower i podobne konstrukcje są ikoną skoku, jaki w ciągu ostatnich dwóch dekad wykonał ich kraj. Z zamkniętego na świat (z wyjątkiem radzieckich doradców), przymierającego głodem giganta, Indie zamieniły się w prężnego gracza z interesami na każdym kontynencie i momentami dwucyfrowym wzrostem PKB.
Dla innych, ogromny wieżowiec będzie raczej symbolem nierówności. GIFT-City powstaje tuż przy obrzeżach ciągle obrośniętego slumsami Ahmadabadu, na terenach, z których trzeba było wysiedlić wcześniej rolników. Około 400 tysięcy z siedmiu milionów mieszkańców miasta żyje w kartonowo-blaszanych szałasach. Futurystyczne budynki za miliardy dolarów nie są raczej tym, o czym marzą.
Ale Narendra Modi - człowiek, który "wymyślił" GIFT-City - wierzy, że tak potężny wydatek przyniesie korzyści również najbiedniejszym. Jako premier Gudźaratu, przez 12 lat tworzył przyjazne środowisko biznesowe i nowoczesną infrastrukturę, które skutecznie przyciągały firmy z zagranicy. "Przemienił jałowy stan w przykład tego, czym Indie, według wielu Hindusów, mogą się stać - krainę szerokich, gładkich dróg, wiosek z dostępem do elektryczności, rosnących dochodów i lukratywnych zagranicznych inwestycji" - komplementuje go amerykański "Washington Post".
Wkrótce Modi będzie mógł przenieść doświadczenia z 60-milionowego Gudźaratu na liczące ponad 1,25 mld mieszkańców Indie. Zakończone w zeszłym tygodniu wybory parlamentarne uczyniły go bowiem premierem najludniejszej demokracji świata.
Jedyne takie wybory
814 mln uprawionych, 11 mln urzędników i funkcjonariuszy, 900 tysięcy punktów wyborczych. Elekcje w Indiach to nie lada przedsięwzięcie. Głosowanie odbyło się w dziewięciu etapach (inaczej nie dałoby się przesunąć sił bezpieczeństwa i sprzętu z jednej części wielkiego kraju do drugiej), a trwało ponad pięć tygodni. Chociaż gdzieniegdzie doszło do rozlewu krwi, przebiegło wyjątkowo sprawnie. Władze chwaliły się, że maszyny do głosowania docierały nawet do pojedynczych mieszkańców najbardziej odizolowanych wiosek.
Mimo upałów, frekwencja wyniosła ponad 66 proc., co równa się 550 mln ludzi. Logistyka pochłonęła około pół miliarda dolarów. Partie przeznaczyły na swoje kampanie dziesięciokrotnie więcej, chociaż to tylko bardzo przybliżone szacunki miejscowych think-tanków. Indyjskie wybory zawsze były swobodne, ale pokrętne prawo pozwala politykom skutecznie ukrywać od kogo otrzymują i ile pieniędzy wydają na promocję (urzędnicy komisji wyborczej do ostatniego dnia elekcji zatrzymywali ciężarówki wypełnione alkoholem i pieniędzmi rozdawanymi za głosy).
Już przed wyborami obstawiono, że zwycięży opozycyjna, prawicowa Indyjska Partia Ludowa (Bharatiya Janata Party, BJP). Jej triumf przerósł jednak wszelkie oczekiwania - zdobyła aż 282 z 545 miejsc w niższej izbie indyjskiego parlamentu (Lok Sabha, odpowiednik polskiego sejmu). Oznacza to, że mogłaby sformować rząd nawet samodzielnie. Koalicjanci z Narodowego Sojuszu Demokratycznego dołożą kolejnych 54 deputowanych. Takiej przewagi nie miała w Indiach żadna opcja od trzech dekad.
Jeszcze bardziej zaskoczyło to, jak źle wypadł rządzący od dwóch kadencji - i przez większość współczesnej historii kraju - Indyjski Kongres Narodowy. Partia zdobyła zaledwie 44 miejsca, o 162 mniej niż pięć lat temu.
Skąd takie wyniki: z siły BJP, czy słabości Kongresu? Odpowiedź leży pośrodku - z obu. Holo-mówca
Analitycy są zgodni, że kampania Partii Ludowej była przygotowana niemal perfekcyjnie. BJP już we wrześniu ogłosiło, że jej kandydatem na stanowisko premiera będzie Narendra Modi. Oddając głos na ludowców, Hindusi z góry wiedzieli więc, komu powierzają najważniejszy urząd w kraju. A Modi wiedział, jak ich do tego zachęcić.
Połowa indyjskiego społeczeństwa ma mniej niż 25 lat. Charyzmatyczny polityk z Gudźaratu nieustannie komunikował się zatem z wyborcami poprzez media społecznościowe i wziął udział w 400 wiecach w różnych zakątkach Indii. Czasem pojawiał się w kilkudziesięciu miejscach jednocześnie, wykorzystując trójwymiarowe projektory holograficzne (Modi-hologram przemawiał na ponad 1000 mitingów przyciągających średnio po 10 tysięcy osób).
Treść jego kampanii skupiała się na kwestiach gospodarczych: tworzeniu nowych miejsc pracy, wzroście PKB, reformie podatkowej, ograniczeniu biurokracji, pobudzeniu lokalnego przemysłu i kuszeniu zagranicznych przedsiębiorstw. Wyniki, jakie osiągnął podczas zarządzania Gudźaratem, wystawiały mu dobre świadectwo - w żadnym innym z dużych stanów nie udało się w ciągu ostatniej dekady realnie zmniejszyć liczby slumsów, a prawie wszystkie z jego 18 tysięcy wiosek objęto elektryfikacją (bez stałego dostępu do prądu pozostaje tymczasem nadal jedna trzecia kraju).
Na korzyść Modiego przemawiało też "odpowiednie" pochodzenie - jego rodzice należeli do jednej z niższych kast, a on sam w dzieciństwie musiał zarabiać na życie sprzedając herbatę na dworcu.
To mogłoby nie wystarczyć, gdyby Indyjski Kongres Narodowy był silny jak kiedyś. Ale nie był.
Partia, która doprowadziła Indie do niepodległości i dała im Mahatmę Gandhiego oraz Jawaharlala Nehru, przeżywa poważny kryzys. Promowany przez nią miks umiarkowanie wolnego rynku i komunistycznego wręcz podejścia do spraw socjalnych (wliczając m.in. zabezpieczenia praktycznie uniemożliwiające zwalnianie pracowników) nie dał rady podtrzymać wysokiego tempa rozwoju, jaki nadały Indiom dwie serie liberalnych reform z początku lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku. Wzrost PKB, dwucyfrowy jeszcze w 2010 roku, spadł do poziomu poniżej 5 proc. - o połowę niższego od inflacji. W praktyce oznaczało to, że państwo, w najlepszym razie, przestało iść do przodu. Przy milionie młodych ludzi wkraczających na rynek pracy każdego miesiąca, poparcie dla INC musiało pikować.
Swoją rolę odegrało w tym też naturalne zmęczenie dynastycznym charakterem Kongresu: od dekad, partią kieruje jeden klan. Jawaharlala Nehru zastąpiła jego córka Indira Gandhi (niespokrewniona z Mahatmą, nazwisko odziedziczyła po mężu), po której pałeczkę przejął jej syn Rajiv. Gdy w 1991 roku padł ofiarą zamachu terrorystycznego, przywództwo nad Kongresem zaoferowano jego żonie, Sonii. Chociaż wzbraniała się przed tym przez siedem lat, w końcu się zgodziła. Dziś na świecznik coraz bardziej wysuwa się jej syn i wiceprezydent partii, Rahul Gandhi. Kampania wyborcza wyraźnie pokazała jednak, że nie posiada on politycznego zmysłu na miarę swojego pradziadka - chociaż ma zaledwie 44 lata, w oczach większości młodych Hindusów wypadał znacznie gorzej niż starszy o dwie dekady kandydat BJP. Ciągnące się za Kongresem afery korupcyjne tylko dopełniły dzieła upadku.
Długi cień
Nie przez przypadek Narendra Modi unikał podczas wieców poruszania tematów społecznych. W lutym 2002 roku w Gudźaracie doszło do pogromów, których ofiarą padło około dwóch tysięcy ludzi, głównie miejscowych muzułmanów. Zdaniem krytyków, Modi - jako hinduistyczny nacjonalista ukształtowany już w dzieciństwie przez radykalną organizację Rashtriya Swayamsevak Sangh - zrobił bardzo mało, by powstrzymać masakry; niektórzy uważają nawet, że swymi słowami zachęcał do przemocy. Podejrzenia wlokły się za nim przez lata, utrudniając m.in. kontakty z zagranicznymi rządami (USA i Wielka Brytania nie wpuszczały go na swoje terytorium). W 2012 roku Sąd Najwyższy uznał jednak, że oskarżenia są bezpodstawne.
Kwestia nacjonalizmu Modiego nadal wzbudza kontrowersje. Nie ma wątpliwości, że jako premier Indii planuje on wprowadzić szerokie reformy gospodarcze. Wiele z nich spotka się ze sporym oporem. Przeciwnicy nowo wybranego premiera obawiają się, że może on próbować przełamywać go, manipulując religijno-etnicznym kartami. Postronni obserwatorzy postrzegają to raczej za czarnowidztwo. - Modi wygrał z tak dużą przewagą, że nie będzie musiał nakręcać swojego elektoratu. To pozwoli mu na przyjęcie mniej konfrontacyjnego podejścia, tak w polityce wewnętrznej, jak i zewnętrznej - twierdzi Johan Blank, starszy analityk w amerykańskim RAND Corporation.
Jeśli BJP chce utrzymać się przy władzy dłużej niż jedną kadencję, będzie musiała spełnić swoje wyborcze obietnice i zająć się uzdrawianiem gospodarki. Bank Światowy ocenia, że 150 mln Hindusów żyje poniżej granicy ubóstwa. Według ONZ jedna trzecia najbiedniejszych ludzi świata mieszka w Indiach. Modi i jego koledzy będą mieli więc co robić i bez rozdmuchiwania religijnych napięć. Zaufało im bardzo wielu. Wielu ich z tego rozliczy.