Polski ratownik na wojnie w Afganistanie. Ratowanie to nie tylko tamowanie krwotoków
- Jesteśmy ratownikami i pomagamy nie tylko żołnierzom, ale każdemu kto trafia w nasze ręce i tego potrzebuje. Nie pytamy kim jest ani po czyjej stronie walczy. Tak wygląda nasze pole bitwy i nasza wojna – w rozmowie z Jarosławem Kociszewskim powiedział Michał Wieczorek, polski ratownik medyczny, który pracuje w bazie lotniczej sił koalicyjnych NATO w Kandaharze w Afganistanie.
21.02.2017 11:41
Skąd się wziąłeś w Afganistan? Pracowałeś w SORze i Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Jesteś ratownikiem GOPR. Piszesz doktorat. Przecież w Polsce nie brak ludzi, którzy potrzebują pomocy, a tu nagle doświadczony ratownik wyjeżdża, ryzykuje życiem i zdrowiem na wojnie, która przynajmniej na pierwszy rzut oka już nas nie dotyczy.
- Zawsze pociągały mnie militaria, ale kłóciło się to z moim systemem wartości, ponieważ jestem zwolennikiem rozwiązań pokojowych. Jednym z moich idoli i inspiracją jest Desmond Doss (1919-2006), bohater filmu „Przełęcz ocalonych” Mela Gibsona. Był pierwszym amerykańskim żołnierzem, który odmówił noszenia broni, a mimo to otrzymał Medal Honoru czyli najwyższe odznaczenie w USA. Podczas bitwy o Okinawę uratował ok. 75 ludzi. Jest niezwykłym przykładem człowieka działającego w zgodzie z własnym sumieniem w skrajnie niesprzyjających warunkach.
Rzeczywiście w Polsce jest wielu ludzi, którzy potrzebują pomocy, ale jest też wielu ludzi, którzy tej pomocy mogą i potrafią udzielić. Nie twierdzę, że jestem lepszy od innych ratowników, ale jest tylko garstka ludzi przygotowanych, zdolnych i gotowych działać w ciężkich warunkach, rezygnując z wielu udogodnień i wygód. Ja zajmuje się ratownictwem w takich miejscach, bo czuję, że do tego właśnie jestem stworzony.
Jest jeszcze chęć zapewnienia godnego życia moim dzieciom. Zarabiam tutaj znacznie lepiej niż w Polsce. Niestety w naszym kraju zarobki ratownika medycznego są mocno nieadekwatne do odpowiedzialnej roli jaką pełni. Z trudem pozwalają na utrzymanie rodziny.
Czy doświadczenie w różnych częściach świata powala ci porównać systemy ratownictwa i ocenić sytuację w Polsce?
- W Sudanie Południowym miałem okazję praktykować w ramach jednego z najgorszych na świecie systemów ratownictwa. W USA widziałem jeden z najlepszych. Śmiało mogę powiedzieć, że nie mamy się czego wstydzić.
Choć w Polsce ta dziedzina jest stosunkowo młoda, to rozwija się niezwykle dynamicznie. Oczywiście mamy jeszcze wiele do zrobienia, zwłaszcza na szczeblu zarządzania i zarządzania kryzysowego. Ratownictwo to nie tylko dobrze wyszkoleni ratownicy, tylko cały system koordynacji działań.
Na szczęście zamachy w Polsce nie są zbyt częste więc i nasze przygotowanie jest niekompletne. Oczywiście doświadczenia, które przywożę z pracy za granicą służą mi do uzupełniania mojego warsztatu nauczycielskiego i przekładają się wprost na lepszą edukację moich studentów, kursantów i czytelników.
Mówisz, że jesteś stworzony do pracy w trudnych warunkach. Stąd Afganistan, a wcześniej pomoc rannym na kijowskim Majdanie, akcja ratunkowa po trzęsieniu ziemi w Nepalu, Bliski Wschód i Afryka?
- Dorastałem w biednym domu. W świecie pełnym agresji i przemocy. Dzięki wielu dobrym ludziom, którzy wyciągnęli do mnie rękę i pomogli mi, pokazali, że świat może być lepszym miejscem, postanowiłem zostać ratownikiem. W ten sposób spłacam dług wdzięczności.
Im trudniej tym lepiej
Oczywiście od dziecięcych marzeń, do bycia ratownikiem, prowadzi długa i niełatwa droga. Jednak kiedy zetknąłem się z ratownictwem, od razu wiedziałem, że jest to moja droga. Odnajduję się w nieprzyjaznych i trudnych sytuacjach. W samym ratownictwie zacząłem również poszukiwać jego skrajnych, szczególnie wymagających odmian. Stąd praca w GOPR, zarządzanie i dowodzenie w sytuacjach kryzysowych, później projekty pomocy humanitarnej, akcje ratunkowe po kataklizmach i katastrofach naturalnych. Afryka, Azja, Bliski Wschód. Postanowiłem docierać w miejsca najtrudniejsze i pomagać tam, gdzie nikt już nie widzi szans, właśnie dlatego, że doświadczyłem jakim okropnym miejscem może być świat. Wierzę, że mamy na to wpływ.
I właśnie Kandahar jest miejscem, w którym uratujesz, albo przynajmniej poprawisz świat?
- Dam ci przykład akcji, która szczególnie zapadła mi w pamięć. To było rutynowe zlecenie transportu rannego z bramy zewnętrznej bazy do lokalnego szpitala ROLE 3. Rannym okazał się 10 latek postrzelony w głowę. Moja krew zawrzała na samą myśl, że ktoś może strzelać do bezbronnego dziecka.
Pierwsze informacje po zabiegu były niepomyślne. Wstępna diagnoza zakładała częściowy paraliż, długie i uciążliwe leczenie oraz rehabilitację, których nie można mu zapewnić w Afganistanie. Wiele osób zaangażowało się w znalezienie sposobu na pomoc. Chłopiec stał się naszym przybranym dzieckiem. Regularnie go odwiedzaliśmy w szpitalu czekając z zestawem zabawek aż zostanie wybudzony ze śpiączki.
Zastanawiam się jakim zagrożeniem dla kogokolwiek może być takie dziecko wepchnięte siłą w świat przemocy i śmierci. Dziecko, które zupełnie nie rozumie, dlaczego tak to wygląda. Świat nie jest ani dobry, ani zły. To my nadajemy mu znaczenie i sprawiamy jaki jest. Jeżeli chcemy zmienić świat, nie ma lepszego sposobu, niż pokazanie takim dzieciakom, że może on być dobrym miejscem. Teraz, kiedy jeszcze nie są skażone jego mrocznymi aspektami. W końcu to one będą go tworzyły kiedyś, to one są jego przyszłością, naszą przyszłością.
Nie możemy ograniczać naszego świata do regionu, województwa, czy kraju. Dziś te granice są już nieaktualne. Problemy na świecie dotyczą nas i coraz bardziej odczuwamy i będziemy odczuwali ich skutki.
Trzeba otworzyć oczy
Oczywiście nie trzeba wszystkich od razu zapraszać do naszego kraju, ale jeżeli nie pomożemy w rozwiązaniu problemu u jego źródła, to ten problem w przyszłości może zapukać do naszych drzwi. Nienawidzę polityki, dyskusji wokół niej, ani też wypowiadania się na jej temat. Ale zdaje się, że nasz rząd, jak i część społeczeństwa zachowuje się, jak bohaterowie pewnego rysunku satyrycznego przedstawiającego tonącą łódź, z której ludzie gorączkowo wylewają wodę wiadrami. Po przeciwnej stronie siedzą inni i obserwując te zmagania mówią „jak dobrze, że dziura nie jest po naszej stornie”.
Czyżbyśmy zapomnieli, że nie tylko w okresie wojennym, powojennym, ale także w czasach komunizmu, wielu naszych rodaków znalazło bezpieczne schronienie i pomoc poza granicami naszego kraju? Zresztą po dziś dzień tak się dzieje. Korzystamy również z umów międzynarodowych, przywilejów, wygód i bezpieczeństwa, które z nich płyną. Obłudą jest udawanie, że nie widzimy problemu lub twierdzenie, że on nas nie dotyczy.
Czas otworzyć oczy, wznieść się ponad propagandę naszych mediów, rządu i stereotypy. Czas uznać, że jesteśmy odpowiedzialni również za to co dzieje się na świecie. W naszym interesie jest pomoc innym mieszkańcom globu, którzy właśnie teraz, w tej chwili walczą o życie i umierają z głodu, kiedy my spokojnie popijamy herbatkę.
Nie wystarczy zrzucić odpowiedzialność na rządy i polityków. Każdy sam może pomagać. To bardzo proste. Nie zdajemy sobie sprawę, że są miejsca gdzie kilka złotych może pozwolić przeżyć kolejny dzień całej rodzinie, a to tylko równowartość puszki napoju.
Pomaganie nie musi być trudne
Jest wiele organizacji zajmujących się pomocą rozwojową i humanitarną. Pomagać można nawet siedząc w domu i dokonując przelewu. Natomiast, jeżeli już bardzo nie chcemy pomagać komuś tam, gdzieś daleko, to rozejrzyjmy się wokół. W Polsce również jest wielu ludzi, którzy potrzebują pomocy. Istnieje wiele wspaniałych inicjatyw wspierania najuboższych, chorych, czy bezdomnych.
Smutne jest jednak podejście wielu ludzi szczególnie w mediach społecznościowych. Lajkujemy zdjęcia, rzeczy płytkie i powierzchowne, a posty nawołujące do pomocy omijane są z daleka.
Żeby pomagać, trzeba zauważyć potrzebujących, wyjść poza strefę własnego komfortu. Dostrzec, że niemal 80 proc. ludzkości żyje w znaczenie gorszych warunkach niż my i często bez dostępu do elementarnych rzeczy koniecznych do przeżycia. Jesteśmy szczęściarzami bo należmy do tych pozostałych 20 proc., którzy urodzili się w tej części świata i niczego nam nie brakuje. Ale narzuca to na nas moralny obowiązek pomagania tym, którzy nie mieli tyle szczęścia. To wniosek, który wyciągnąłem z pomagania w różnych miejscach na świecie i oglądania całej tej nędzy i biedy.
Dzisiaj rano, w dzień w którym piszę te słowa, nasze dziecko opuszcza bazę. Chłopiec będzie leczony w Indiach, więc osiągnęliśmy swój cel. Ma szansę na normalne życie, o ile w Afganistanie w ogóle takie istnieje. Jednak wspaniale było zobaczyć go chodzącego o własnych siłach, z tą typową dla dziecka iskrą ciekawości w oczach.
To jedno z najwspanialszych uczuć na świecie, trzymać w ramionach dziecko, które ratowałeś, a które teraz tuli się do ciebie. To jednocześnie najwspanialsza nagroda w tej pracy. W takich sytuacjach mam ochotę krzyczeć, że życie jest piękne. To daje paliwo do robienia tego, czym się zajmujemy, walczymy ze śmiercią, dajemy ludziom drugie życie, szansę i nadzieję.
Nie jesteś żołnierzem, ale uczestniczysz w wojnie. Na ile realne jest zagrożenie?
- Nie chcę robić z siebie bohatera wojennego i nie chcę nim być. My pracujemy tylko w bazie i jesteśmy względnie bezpieczni. Wielu jednak wyjeżdża poza nią i nie wszyscy wracają. Niby to takie oczywiste, ale pusty talerz na stołówce z podpisem „Fallen Hero” budzi refleksję.
Gdyby nie ranni transportowani śmigłowcami z pola walki i ostrzały artylerii, można by odnieść wrażenie, że właściwie nic takiego się tutaj nie dzieje. Po pewnym czasie powstaje złudne poczucie bezpieczeństwa, z którego raz po raz wyrywa nas „wielki głosu z nieba” informujący spokojnie, że za chwilę nastąpi ostrzał. Najczęściej to nasi strzelają na zewnątrz, zdarza się jednak, że jest odwrotnie.
Pracując w miejscach jak to i robiąc to co tutaj robimy, przyzwyczajamy się do życia w nienormalnych warunkach. Jednak odzwyczajamy się też od życia w normalnym świecie. Dlatego tak trudno jest niektórym z nas odnaleźć się po powrocie do domu, w zwyczajnym świecie pełnym tysiąca problemów, których już nie rozumiemy, a które nas przytłaczają. Dotyczy to wielu żołnierzy, ale też ludzi innych profesji. Cześć nie radzi sobie ze swoim życiem do tego stopnia, że postanawiają je sobie odebrać. Tego właśnie problemu dotyczyła popularna w ubiegłym roku akcja „22 pompki dla weterana”, stworzona aby zwrócić uwagę na problematykę zespołu stresu pourazowego (PTSD) i samobójstw wśród weteranów. Niestety wciąż zbyt mało uwagi poświęca się psychicznym i emocjonalnym kosztom wojny.
Pracowałem w Sudanie Południowym z ludźmi, którzy od pokoleń żyją w stanie wojny. Trudno im w ogóle uwierzyć, że świat może wyglądać inaczej. To dotyka wszystkich obszarów ich życia, również tych poza ekonomią i gospodarką.
Mówisz o pojedynczych sytuacjach uniesienia i radości, ale przecież wojna to nuda życia codziennego przerywana przez chwile ekstremalnej adrenaliny. Jak sobie z tym radzisz?
- Przypomniał mi się pewien cytat: „Jeżeli myślisz, że przygoda jest niebezpieczna, to spróbuj rutyny. Ona jest zabójcza”. To jedna z trudności pracy w miejscach jak to. Tutaj rzeczywistość jest zupełnie nieprzewidywalna.
Ja bardzo dobrze znoszę takie warunki i mam łatwość w organizowaniu sobie zajęć i czasu, który dzielę pomiędzy obowiązki służbowe, pisanie doktoratu i artykułów, czytanie, ćwiczenia fizyczne czy muzykowanie.
Mało mamy tzw. pustych przebiegów. Wiele czasu i energii poświęcamy na ćwiczenia, dyskusje, nieustanną pracę nad usprawnieniem naszych procedur działania, aby dać naszym pacjentom jeszcze większe szanse na przeżycie.
Zebrała się tutaj spora grupa pasjonatów zajmujących się szeroko rozumianą pomocą. Wymyślamy i planujemy działania pomocowe, które chcemy realizować w czasie wolnym pomiędzy zmianami. Dla przykładu najbliższy urlop, albo jego część, zamierzam spędzić z kolegami na Haiti jako wolontariusz Polskiej Misji Medycznej. Chcemy pomagać dzieciakom ze slumsów i choć trochę poprawić sytuację zdrowotną w jednym z najbiedniejszych krajów świata. Dzięki tej pracy i przyzwoitym zarobkom możemy pozwolić sobie na pokrycie kosztów podróży i wolontariat w takim miejscu.
To pochłania nas bez reszty. Dla nas ratownictwo to nie tylko zawód - to styl życia.
Zastanawiam się czy to co robisz nie jest metodą na ucieczkę przed codziennością, problemami pracy i życia w Polsce?
- To nie tylko szukanie wrażeń, wyzwań, czy uciekanie przed „prawdziwym” światem. To coś znacznie większego choć po części zawiera wszystkie te elementy. Życie na misji z jednej strony jest cholernie trudne a z drugiej bywa dużo prostsze. Cele są wyraźniejsze, zadanie jasne, łatwiej o porządek i sens. Jednak ta praca daje mi coś więcej. Daje poczucie misji i spełnienia jakie płynie z ratowania ludzi, w skrajnych, niesprzyjających warunkach.
Jak powiedział Einstein: „Tylko życie poświęcone innym warte jest przeżycia”.
Ale czy przypadkiem nie stałeś się najemnikiem? Ty nie strzelasz, ale nadal jesteś profesjonalnym pracownikiem wojny.
- Od jakiegoś czasu mamy do czynienia z „prywatyzacją przemocy” i zjawiskiem prywatnych przedsiębiorstw wojskowych. My pracujemy na terenie bazy wojskowej, ale jesteśmy cywilami świadczącymi usługi dla wojska, a firma dla której pracujemy jest podwykonawcą dla NATO. Zapewniamy pierwszą i natychmiastową pomoc dla wszystkich ludzi przebywających na terenie bazy oraz wszystkich rannych, którzy zostają przetransportowani do bazy drogą lądową czy powietrzną.
W sytuacjach zdarzeń masowych, czyli dużej liczby poszkodowanych, dokonujemy segregacji rannych i zajmujemy się ich wstępnym zaopatrzeniem i zabezpieczeniem medycznym. Współpracujemy z lokalnym szpitalem specjalistycznym ROLE 3 o ogromnych możliwościach medycznych. Pierwszy kontrakt podpisałem na rok, z możliwością przedłużenia na kolejne lata. Z reguły są to dwu – trzy miesięczne rotacje.
Zgodnie z Konwencją Genewską najemnikiem jest człowiek zwerbowany do uczestnictwa w konflikcie zbrojnym i biorący w bezpośredni udział mimo tego, że nie jest obywatelem państwa strony konfliktu, nie zamieszka w nim stale, ani nie jest członkiem jego sił zbrojnych. Dodatkowo najemnik nie został oficjalnie wysłany w rejon konfliktu przez żadne inne państwo, a motywuje go wynagrodzenie wyraźnie wyższe od tego, które otrzymują żołnierze armii, którą wspiera. Takiemu najemnikowi nie przysługuje ani status jeńca ani członka sił zbrojnych.
Oczywiście, jesteśmy częścią tej machiny, ale istnieją zasadnicze różnice. Świadomość, że walczymy o życie każdego kto trafi w nasze ręce daje nam poczucie, że jesteśmy po właściwej stronie barykady. Wojny i tak się toczą i to nie ratownicy je powstrzymają, ale możemy robić coś dobrego nawet będąc częścią tego procesu.
Chciałbym na koniec zacytować słowa mojego przyjaciela: „Ratowanie nie zawsze polega na tamowaniu krwotoków czy uciskaniu klatki piersiowej. Ratowanie to tez stwarzanie możliwości na lepszą przyszłość i niesienie nadziei na zmiany na lepsze. Jeśli korzystając ze swoich doświadczeń i umiejętności dokonam różnicy chociażby w jednym ludzkim życiu znaczy, że było warto! “