SpołeczeństwoPolski budowlaniec nie kaktus - pić musi

Polski budowlaniec nie kaktus - pić musi

Emigracja zmienia człowieka, ale jego nawyki niekoniecznie. Polskim budowlańcom nawet na obczyźnie ciężko rozpocząć dzień bez zaglądania do kieliszka. Ku zdumieniu brytyjskich kolegów, nasi potrafią nie tylko ustać na nogach, ale całkiem prosto postawić ścianę lub położyć glazurę. Tylko czy rzeczywiście jest się czym chwalić?

Polski budowlaniec nie kaktus - pić musi
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

Picie alkoholu jest wpisane w obraz polskiej budowy, jak tankowanie paliwa na torze Formuły I. Wydawałoby się, że widok pijanego budowlańca trzymającego się usilnie betoniarki odszedł w zapomnienie, podobnie jak epoka PRL-u, która – co tu dużo mówić – stwarzała po temu sprzyjające warunki. Nawyki te przynajmniej teoretycznie powinny runąć w gruz z nadejściem kapitalizmu i wolnego rynku. Praktyka pokazuje, że choć żelazna kurtyna jak i mur berliński znikły raz na zawsze, to legenda pijanego majstra wciąż jest wiecznie żywa.

O dziwo zaglądanie do butelki nie jest specjalnością budowlańców znad Wisły. Z powodzeniem narodowe nawyki przenosimy na obcy grunt, w tym do Wielkiej Brytanii. Zamiast uczyć się od tubylców nowej kultury pracy, potrafimy zaszczepić tutaj nowe zwyczaje i rozpijać miejscowych robotników. Dziennikarze "Dziennika Polskiego" przyjrzeli się uważnie, jak wygląda londyńska budowlanka w wykonaniu naszych rodaków.

Wypłata idzie "przelewem"

Nie jest tajemnicą, że znalezienie dobrej ekipy do remontu domu jest zadaniem trudnym. Jeszcze trudniejszym, gdy chcemy fachowców niepijących.

- To rzadki, wymierający gatunek – uważa 24-letni Adam, który pracuje przy remoncie domów na Ealingu. Młody, dobrze zbudowany mężczyzna tłumaczy, że ciężką pracę trudno łączyć z promilami, choć wielu jego kolegów inaczej nie potrafi. - Szef płaci nam tygodniówkami. W sobotę od południa wszyscy czekają już na wypłatę, i od razu przepuszczają ją "przelewem". Chyba oczywiste jest, że po weekendzie ciężko zebrać ekipę i ruszyć dalej z pracami – mówi Polak.

To prawda – z tak dobranej grupy fachowców cieszą się jedynie właściciele okolicznych sklepów monopolowych. Gdy w pobliżu rusza budowa, obroty na sprzedaży piwa i wódki wzrastają kilkakrotnie. Sklepikarze nie tylko wychodzą z podziwu, że towar z procentami schodzi z półek od samego rana, ale również nie dowierzają ilościom napojów wyskokowych, jakie można przepuścić przez słowiański organizm.

Szefowie firm budowlanych o problemie mówią niechętnie. - Proszę zrozumieć, który przedsiębiorca przyzna się, że ma pijącą ekipę? - mówi Waldemar, w branży budowlanej od 6 lat. - W swojej firmie też miałem kłopoty, dopóki nie wprowadziłem tak zwanego dodatku bezalkoholowego. Jeśli przez miesiąc nie przyłapie pracownika na piciu, do pensji dostaje 200 funtów więcej. To naprawdę działa, robota idzie bez żadnych poślizgów – cieszy się właściciel

Trzymanie kielni po pijanemu, w przeciwieństwie do jazdy samochodem, nie jest przestępstwem. Jeśli na placu budowy dojdzie do wypadku, odpowiadać będzie przede wszystkim szef budowy, który wpuścił niedysponowanego pracownika. Policja jednak nie kryje zdumienia.

- Proszę mi wytłumaczyć jak to możliwe, by o 7 rano od mężczyzny w metrze było czuć woń alkoholu – pytał polskich dziennikarzy Ian Jenkins, szef komisariatu na londyńskim Ealingu. - Nie wyobrażam sobie, by w takim stanie można było pracować – wzdychał.

Z alkomatem na rusztowaniu

Problem picia na polskich budowach jest sprawą delikatną. Z jednej strony zbudowaliśmy w oczach Anglików wizerunek doskonałych fachowców i krytykowanie „swoich” nie należy do poprawności politycznej. Z drugiej strony coraz trudniej ukryć przed zleceniodawcami fakt, że na trzeźwo robota raczej nie pójdzie. Z dwojga złego utarło się, że lepiej robić dobrą minę do złej gry i udawać, że wszystko jest w porządku. - Miałem dosyć takiego udawania – stwierdza Marek, który przez picie swoich fachowców stracił kilka poważnych zleceń. - Początkowo przymykałem oczy. Doszło do tego, że co poniedziałek musiałem szukać nowych robotników, bo tamci po weekendzie nie nadawali się do pracy – rozkłada ręce. Efekt? Znaczne opóźnienia, reklamacje i poprawki. Klientowi nie dało się dłużej mydlić oczu i zapewniać, że wszystko jest pod kontrolą.

W kraju wcale nie jest lepiej. Kulisy picia na budowach obnażyli też dziennikarze Radia Wrocław, którzy wzięli w ręce alkomaty i udali się na rusztowania razem z nadzorem budowlanym. Na jednym z placów naliczyli aż siedemnaście butelek po wódce i skrzynkę wina. Pracownicy przyznali, że to był "zapas" z ostatnich trzech dni. Właśnie mieli iść do sklepu po kolejną dostawę.

Podobną akcję przeprowadzili dziennikarze "Dziennika Wschodniego" z Lublina. Jak ustalili, na budowie można pić niemal bezkarnie. Co prawda są na to jakieś paragrafy i można odpowiadać przed sądem za stwarzanie zagrożenia w miejscu pracy, ale tylko jeśli do wykroczenia doszło w państwowej firmie. Prywatny pracodawca nie ma obowiązku wpuszczenia na teren budowy funkcjonariuszy z alkomatami. Pijaństwo może uchodzić płazem, oczywiście dopóki nie dojdzie do tragedii.

Za 10 minut trzynasta

Trzeba uczciwie przyznać, że nie wszyscy polscy fachowcy sięgają do kieliszka. Z całą pewnością w Londynie istnieje wiele firm, które mogą poszczycić się jakością wykonywanych prac i solidnością pracowników. Jednak to właśnie ta pijąca mniejszość najbardziej rzuca się w oczy i pracuje na wizerunek całej reszty polonijnej branży.

Ostatnie badania pokazują, że Polacy od dawna nie są w czołówce, jeśli chodzi o ilość spożywanego alkoholu. Zdecydowanie wyprzedzają nas Szwedzi, Duńczycy, Niemcy, Anglicy, a nawet Amerykanie. Dlaczego więc nam przypadła etykieta pijaków? Warto sięgnąć po drugie badania, opublikowane niedawno przez brytyjską prasę. Pokazują, o której godzinie poszczególna nacja otwiera pierwsze piwko lub nalewa sobie drinka. Tu okazuje się, że nie ma nam równych.

Jeszcze w czasach PRL-u piosenkarz Irek Dudek zaśpiewał legendarny przebój "Za 10 minut trzynasta", który nucił cały kraj. Piosenka mówiła o długich kolejkach przed sklepami monopolowymi po tym, gdy rząd postanowił sprzedawać wódkę dopiero od godziny 13.00. Ktoś od propagandy uznał, że dzięki tym ograniczeniom naród przynajmniej do południa powinien być trzeźwy i wykonać w pracy choć część swoich obowiązków.

Dziś ograniczeń, podobnie jak PRL-u, dawno już nie ma. Niestety nawet otwarte granice Europy nie pomogły w przełamaniu dawnych przyzwyczajeń.

Tomasz Ziemba

Źródło artykułu:WP Wiadomości
pracabudowapolak
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)