Polska zielna
Każdy, kto wychodzi ode mnie z gabinetu, jest przerażony. Tyle chorób u ludzi wykrywam. Bo w ogóle ludzie są teraz potruci, chorzy – mówi autorytatywnym tonem Jan Zaręba, zielarz irydolog z Warszawy. – Ale proszę się nie martwić. Wszystko da się uzdrowić ziołami. Ja już tylu ludzi znad grobu odciągałem. I przy nowotworze pomogłem.
16.08.2004 | aktual.: 05.06.2018 15:45
Pod gabinetem Jana Zaręby jest ciągły ruch. Przyjeżdżają ludzie nie tylko z całej Polski, lecz także z Austrii i Stanów Zjednoczonych. Sam nie mówi, że jest lekarzem, ale przekonuje, że to, co zajmuje studentom medycyny sześć lat, on opanował w ciągu trzech lat. I nie leczy, tylko oczyszcza. Ile kosztuje terapia? – Tanio nie jest, ale za to skutecznie – reklamuje. 30 zł to absolutne minimum, jakie trzeba mieć na wejściu. I to tylko za diagnozę, bo zioła liczy osobno. Wszystko, co związane z ziołami, stało się w Polsce opłacalnym interesem. Na rynku są setki preparatów ziołowych, co roku pojawiają się kolejne nowości. Krajowych dostawców ziół też liczy się w setkach. I chociaż pojedyncze opakowanie kosztuje najwyżej kilka złotych, chętnych do wejścia w ten interes nie brakuje. Firmy zielarskie prowadzą ze sobą regularną walkę o rynek, apteki konkurują ze sklepami zielarskimi, a zielarze, fitoterapeuci i irydolodzy jeszcze nigdy nie mieli tylu klientów. Przeciętny Polak wydaje każdego roku ponad 5 dol. na
leki ziołowe, mieszkaniec Europy – osiem razy więcej. Ale próbujemy dorównać Europie. Tym bardziej że ponad połowa Polaków przy lżejszych dolegliwościach leczy się domowymi sposobami. Polski przemysł zielarski przetwarza rocznie 26 tys. ton surowców, z czego 85% to surowce krajowe, a tylko 15% pochodzi z importu. Polska, obok Niemiec i Francji, jest jednym z najważniejszych zielarskich potentatów w Europie.
Jadwiga Radzimowska, zielarka, która dopiero kilka lat temu przeprowadziła się do stolicy, słucha tych danych obojętnie. – Przyszłam na świat 15 sierpnia, w Matki Boskiej Zielnej. To znak. Od maleńkości uczyłam się ziół i znam ich moc. Z mamą po łące boso chodziłam – wspomina. Do niej też przyjeżdżają ludzie z całej Polski. – I dzwonią z zagranicy: z Niemiec, Ameryki, Szwecji, Austrii. Grosza za takie porady nie biorę, nie odmawiam nikomu. Czasem tylko modlitwę zalecę. Bo Pan stworzył z ziemi lekarstwa, a człowiek mądry nie będzie nimi gardził.
A ludzie leczą się ziołami
Anna Rowińska pochodzi z niewielkiej miejscowości na wschodzie Polski. Nie mówi dokładnie skąd, bo pracuje na stanowisku. A jakby się ludzie dowiedzieli, że do starej zielarki chodzi, mogliby się naśmiewać. – Ludzie na wsi bardziej wierzą w zioła niż ci z miast – przyznaje jednak. I opowiada: – Moja mama miała bardzo chore serce. Do tego wysokie ciśnienie i zły cholesterol. Po pół roku leczenia ziołami nastąpiła olbrzymia poprawa.
Mieszankę dostała od poleconej zielarki, ale co w niej dokładnie było, nie wie. Tyle że wszystko wiesiołkiem pachniało. Wcześniej starsza pani chodziła do zwykłych lekarzy, ale nic nie pomagało. – Ludzie znowu interesują się ziołami. Wszystko przez przychodnie publiczne, gdzie pacjentów traktuje się obrzydliwie. Miesiące upłyną, zanim lekarze postawią właściwą diagnozę. Dobry zielarz zrobi to już na wejściu – mówi pani Anna. Chwali się, że sama pozbyła się kamieni z nerek, chociaż lekarz wysyłał już ją na operację. Piła regularnie sok z cytryny zmieszany z oliwą z oliwek.
Pani Danuta mieszka na Żoliborzu od urodzenia, czyli jakieś 80 lat. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że nie będzie mogła chodzić. W 1996 r. zaczęła ją boleć prawa noga. Lekarz kazał zrobić prześwietlenie. – Powiedział, że to starość i tak już musi być – opowiada. – Wtedy syn polecił mi ojców bonifratrów. Dostałam od nich zioła do picia i moczenia nóg trzy razy dziennie. I do tego jeszcze okłady z kapusty na noc. Kuracja trwała tydzień i od ośmiu lat noga nie zabolała mnie ani razu.
Takich przypadków jest mnóstwo, ludzie chętnie się nimi dzielą. Tym chętniej, gdy można się pochwalić ozdrowieniem. Gorzej, gdy zielarz obiecuje cuda. Na przykład, że uda mu się wyleczyć z nowotworu. – Zielarzom najlepiej idzie leczenie ludzi młodych i zdrowych. A ci naprawdę chorzy po wycieczkach do różnych cudotwórców wrócą w końcu do profesjonalnych lekarzy. W ziołolecznictwie największe znaczenie ma psychika pacjenta, ale tym sposobem zbyt wielkich efektów leczniczych się nie uzyska – mówi dr Janusz Zaryczewski, wojewódzki konsultant w dziedzinie alergologii w Opolu. I tłumaczy:
– Po pierwsze, trzeba się zastanowić, czy zioła w ogóle pomagają. Alergia jest wyraźnym przeciwwskazaniem do stosowania wszelkich ziół. Na przykład atopowe zapalenie skóry, bardzo częste u dzieci, często zaostrza się po wypiciu ziołowej herbatki. Inny przykład to bylica, najpopularniejszy i najgroźniejszy dla alergików chwast. Bylica wchodzi w krzyżową alergię ze wszystkimi lekami ziołowymi. Dlatego nieodpowiedzialne eksperymenty z ziołami mogą się skończyć tragicznie, a leczenie tym sposobem chorób alergicznych to bzdura.
– Mądry zielarz najpierw powinien zebrać dokładny wywiad. Na co umierali członkowie rodziny, jaką ktoś stosuje dietę, jaki tryb życia prowadzi. I dopiero wtedy, gdy wszystko wydaje się w porządku, może zaproponować zioła. Ale nigdy nie powinien odradzać wizyty u lekarza. Bo jeżeli ktoś ma na przykład ślinotok, boli go brzuch, a jednocześnie narzeka na brak apetytu, to niekoniecznie oznacza kłopoty z trawieniem. Może to być równie dobrze rak żołądka – dodaje prof. Krzysztof Bielecki, chirurg, do którego trafiają często ludzie w zaawansowanych stadiach choroby nowotworowej. Przyznaje jednak, że sam czasem wysyła swoich pacjentów do sprawdzonych zielarzy. Ale tylko wtedy, gdy zioła mają wesprzeć tradycyjne leczenie albo gdy sam nie może już pomóc. – W życiu jednak nikomu nie proponowałem wizyty u irydologa. Moim zdaniem, oni mogą zrobić tylko większą czy mniejszą krzywdę.
W kolejce do zielarza
Jan Zaręba zajmuje się właśnie irydologią i zielarstwem mniej więcej od 1989 r. Mówi, że na początku nie miał konkurencji. – Nie było wtedy tych wszystkich bioenergoterapeutów. Ja nie chcę ich znać, bo wprowadzili wiedzę tajemną – denerwuje się. I opowiada, że gdy miał 16 lat, wycięto mu nerkę. Szybko doszedł jednak do wniosku, że operacja nie na wiele się zdała. – I tak zainteresowałem się ziołolecznictwem, próbowałem sobie pomóc. Lekarze, którzy stanęli na mojej drodze, przekazali mi podstawy medycyny. Wiedziałem, jak się rozpoznaje choroby, znałem zioła. W Katowicach skończyłem roczny kurs patologii chorób, anatomii, półroczny fizjologii i trzystopniowy kurs irydologii. W końcu miałem już taką wiedzę, że mogłem pomagać innym – wylicza. Sam nazywa się profesjonalistą. Najpierw skanuje oko chorego, ogląda wyniki analityczne krwi, moczu i dopiero na tej podstawie dobiera odpowiedni zestaw ziół. Po trzech miesiącach każe przyjść na kontrolę. – Gdybym miał pieniądze, mógł swoje zioła zakapsułkować i wejść na
rynek, nie miałbym konkurencji – mówi. Przeważnie stosuje polskie zioła, bo, jego zdaniem, są najlepsze. Ale sprowadza też zioła z Macedonii, Peru, Meksyku i Korei.
Do Jana Zaręby przychodzą ludzie z alergią, nadkwasotą, nadwagą, nerwicą, zanikiem mięśni. Mówi, że ma pacjentów, którym poznikały nowotwory. – Ja bym wszystkich ludzi naprawił. Gdyby tylko wrócili do ziół, nie byłoby tylu nieszczęść – mówi. – Słaba psychika, nerwowość pacjenta powoduje, że nie zawsze mogę od razu pomóc. Ale i na to jest rada: system nerwowy szybko regenerują lawenda, melisa, chmiel, mięta, rumianek. Nie ma na świecie ludzi, którym zioła by nie pasowały. Problem tylko w tym, że mają zatkany układ obronny, a to objawia się alergią. Ja potrafię z tego wyleczyć góra w dziesięć dni. I to też ziołami.
Jego zdaniem, wyjątkiem są osoby o czarnych oczach, od urodzenia uczulone na niektóre zioła. – Proszę spojrzeć, ten chłopak miał grzyby i bakterie w całym organizmie. O, jakie miał ciemne, niewyraźne oczy – Jan Zaręba wymachuje kolorowym wydrukiem z komputera. – A po trzech miesiącach moich wskazań ziołowych taka poprawa! W ogóle każdy człowiek powinien się odtruwać, a już na pewno kobieta przed zajściem w ciążę powinna przynajmniej przez pół roku być na ziołowej diecie.
– Znam małżeństwo, któremu urodziła się śliczna dziewczynka, właśnie dzięki mojej pomocy. Kobieta dostała zioła, które wyleczyły jej przewlekłe stany zapalne – opowiada z kolei Jadwiga Radzimowska. Jest zielarką i w jej rodzinie, odkąd pamięta, zawsze było pełno suszonych roślin. Lecz na poważnie zainteresowała się ziołami, gdy zachorowało jej dziecko. Z czasem okazało się, że to nowotwór. Jednak córka nie chciała pić żadnych ziół. Pani Jadwiga jest przekonana, że gdyby córka choć trochę jej słuchała, żyłaby do dziś.
– Mama jeszcze mi mówiła: to jest, dziecko, głowienka, działa antynowotworowo. Ja się słuchałam i dzięki temu wyrosłam na zdrową kobietę, bez sztucznych leków i antybiotyków.
– Jeżeli ktoś jest po chemioterapii, może brać bezpiecznie zioła – przekonuje pani Jadwiga. – Nawet udało mi się poziom markerów poprawić. Potwierdziły to wyniki analityczne. Zanim dobiorę zioła, patrzę, czy są złogi w wątrobie albo piasek i kamienie w nerkach. Jeżeli jest zdiagnozowany nowotwór, to po pierwsze, staram się radykalnie oczyścić wątrobę. Zanieczyszczona wątroba nie wydala toksyn. Na to najlepiej działają korzeń mniszka lekarskiego, cykoria i kocanka. Jeżeli ktoś do tego ma skłonność do biegunek, dodaję rdest ptasi, który wzmocni wątrobę. A jeżeli ktoś ma niewydolne nerki, dobrze robią mącznica czy liść brzozy. Dla każdego człowieka przygotowuję coś innego. Zawsze jednak przypominam ludziom, żeby pilnowali swoich normalnych badań. Gdybym powiedziała, że na pewno pomogę, byłabym hochsztaplerem.
Zdaniem zielarzy, lepiej nie stosować ziół poza kontrolą. Bo nie wiemy, które zioło jak działa. Poza tym niektóre zioła mogą ze sobą kolidować. Dziurawca nie wolno stosować latem, bo oddziałuje ze słońcem, można się poparzyć i dostać plam. Podobnie arcydzięgiel. Melisa na większość z nas działa uspokajająco, ale na niektórych bardzo pobudzająco. Inna sprawa, że organizm szybko się przyzwyczaja do ziół i najlepiej po sześciu tygodniach zmienić mieszankę. – Coraz więcej ludzi – i to młodych – uczy się pić zioła. Terapia jest tania, 2-3 zł za jedno zioło. A z pięciu, siedmiu czy dziewięciu ziół można zrobić wspaniały zestaw. Najskuteczniejsze są napary, ewentualnie maceraty. Nie polecam nalewek na alkoholu. To zawsze szkodzi wątrobie – mówi pani Jadwiga. – Polecam tylko polskie zioła. Wyrosły z tej ziemi. Są najlepsze, najtańsze, najzdrowsze.
Wojna zielarsko-apteczna
Sklep zielarski Ziółko działa w Warszawie od ponad 15 lat. Kiedyś każdy mógł prowadzić taki interes. Teraz trzeba mieć albo wykształcenie farmaceutyczne, albo specjalny kurs przygotowawczy zatwierdzony przez Ministerstwo Zdrowia. – To pomysł lobby farmaceutycznego, które bardzo nie lubi dzielić się zyskami. Jeszcze kilkanaście lat temu sklepów zielarskich było znacznie więcej, teraz ostał się może co piąty. Nie zawsze wytrzymują konkurencję z aptekami – kwituje Olga Matyszak, współwłaścicielka sklepu. Mówi, że kiedyś z jednej rośliny można było wyłonić cztery, pięć czynników, a teraz bez porównania więcej. I pewnie dlatego niektóre zioła wycofywano ze sprzedaży, bo okazało się, że są niebezpieczne. Na przykład kłącze tataraku – źle wpływa na błony śluzowe żołądka. – Temat szybko podchwyciło lobby farmaceutyczne. Zmieniły się przepisy i teraz, żeby dopuścić zioło do sprzedaży, trzeba przeprowadzić kosztowne badania.
Zarejestrowanie w stu procentach naturalnego, ziołowego preparatu, na przykład tabletek, trwa około dwóch lat. Mało kto ma tyle pieniędzy, czasu i chęci.
Zdaniem aptekarzy, co trzeci pacjent przychodzi do nich po preparaty ziołowe. – Bo jeżeli człowiek leczy się sam, chce to robić zdrowo. A synonimem zdrowia są dla pacjentów zioła – mówi Wojciech Szewczyk, farmaceuta z Wrocławia. Zaraz jednak przekonuje: – Między aptekami a sklepami zielarskimi nie ma żadnej rywalizacji. Sklepów zielarskich jest mniej i nie są żadną konkurencją finansową, to zupełnie inny świat. Poza tym zioła nie są dla aptek opłacalnym biznesem.
Rzeczywiście, żeby zarobić na preparacie ziołowym, trzeba sprzedać jego olbrzymie ilości. Bo w hurcie jedno zioło kosztuje do złotówki. Ale Polak potrafi: jeżeli dana roślina jest znana od dawna, producent pisze na opakowaniu, że to zioła do kąpieli. A w każdej książce i tak można przeczytać, jak właściwie roślinę stosować. Co innego na przykład korzeń omanu czy liść podbiału. Od niedawna mówi się, że to zioła agresywnie działające na drogi oddechowe. – No więc pojawił się przepis, że korzeń omanu można kupić tylko w aptece. Ale jaki to ma sens, skoro bez recepty? – pyta Olga Matyszak. Dla niej to kolejny przykład ataków na sklepy zielarskie. – Echinacea, czyli jeżówka, też została wycofana ze sklepów zielarskich i można ją dostać jedynie w aptekach. Producenci ziół sprzedają ją w opakowaniu z napisem: „Zioła do kąpieli”. Muszę tłumaczyć starszym paniom, że nic się nie zmieniło i z powodzeniem mogą ją pić.
Zdaniem właścicieli sklepów zielarskich, przypadki wykrycia szarlatanów i fałszywych zielarzy są w mediach z premedytacją nagłaśniane. Chodzi o to, żeby odciągnąć ludzi od ziół. – Tymczasem są grupy chorób, które można by leczyć tylko i wyłącznie ziołami. Na przykład przeziębienia. Tu jednak jest problem. Wszyscy jesteśmy osłabieni regularnym stosowaniem antybiotyków. Są też schorzenia związane z drogami żółciowymi, przewodem pokarmowym, chorobami nerek, gdzie zioła mogłyby zdziałać wiele dobrego – przekonuje Olga Matyszak. Ostatnio coraz częściej popularne zioła, jak mięta czy melisa, pojawiają się w sklepach spożywczych i supermarketach. Niektóre firmy korzystają wyłącznie z tej formy sprzedaży. Na przykład Belin sprzedaje swoje herbatki w hipermarketach. – Oferujemy wyroby spożywcze, a nie lecznicze. Nasza herbatka ma walory zdrowotne, ale my o tym na opakowaniu pisać nie możemy – mówią w firmie.
Zielarski biznes
Ani w Ministerstwie Zdrowia, ani w Ministerstwie Gospodarki, ani w Ministerstwie Rolnictwa nie ma informacji, ile dokładnie w Polsce uprawia się i skupuje ziół i ile osób tym się zajmuje. Każda większa firma ma własnych dostawców. – U nas to głównie drobni zbieracze. Dostarczają najwyżej kilkadziesiąt kilogramów roślin. To, co znajdą w lasach i na łąkach – mówi Alicja Zawadzka, która w Herbapolu w Białymstoku odpowiada za dział skupu. I wylicza: – Rocznie potrzeba około 90 ton liścia pokrzywy za 2,50 do 3 zł za kilogram, 20 ton zioła krwawnika za 1,5-1,7 zł, 40 ton skrzypu do 2,20 zł za kilogram i koło 3 ton liścia podbiału za 3-4 zł. Wyjątkiem jest mięta, którą skupujemy w sierpniu od plantatorów. Bo i zapotrzebowanie jest większe – przynajmniej 100 ton.
Ile firm w Polsce zajmuje się produkcją preparatów na bazie ziół, również dokładnie nie wiadomo. Do niedawna krajowym monopolistą na zielarskim rynku był Herbapol. Ale odkąd się podzielił na kilka mniejszych firm (w Pruszkowie, Lublinie, Poznaniu, Krakowie i Białymstoku), interes nie idzie już tak gładko. Pojawiły się Farmapol, Profarm, Agropharm, Biofarm. – Konkurencja jest ogromna, trudno wprowadzić coś nowego, bo wszystko już jest – przyznaje Janina Czerniak, specjalistka ds. marketingu w Farmapolu. Jej firma przestawiła się kilka lat temu z ciężkiej produkcji chemicznej właśnie na preparaty ziołowe. – Drżymy na początku każdego roku, czy uda się przetrwać kolejne miesiące. Wypuściliśmy topinulin na odchudzanie i klarin na problemy ze wzrokiem, oba zdobyły sporo nagród. Ale jak tylko konkurencja zobaczyła, że coś nam wypaliło, zaraz wypuściła coś swojego. Chodzą teraz po lekarzach i pokazują, że niby ich produkt jest lepszy i o 2 gr tańszy. Nad taką krecią robotą nie da się zapanować.
Farmapolu nie stać na profesjonalny marketing i reklamę, nie mają też na stałe zatrudnionych lekarzy. To źle, bo inne firmy grają ostro. – Ja mogę zaoferować lekarzom najwyżej próbki preparatów po 58 gr sztuka. A inni w tym czasie organizują zloty w ekskluzywnych hotelach na Wybrzeżu – dodaje Janina Czerniak.
Z kolei w Agropharmie przekonują, że przedstawiciel handlowy musi mieć teraz do perfekcji opanowaną sztukę uwodzenia. – Tylko ziołowe herbatki kosztują grosze, reszta jest już droga. A coraz mniej pacjentów w ogóle decyduje się wziąć coś więcej poza lekami na receptę. Ale nasz przedstawiciel nie krytykuje konkurencji. Mówi raczej: to też dobra firma, ale my mamy lepszą jakość, technologię, surowce, spełniamy wszelkie normy – mówi Krystyna Paturaj, kierowniczka działu handlowego Agropharmu. W jej firmie bardzo dba się, żeby żaden pomysł nie padł łupem konkurencji. Na przykład najnowszy produkt, aronox. Wyciąg z aronii nie jest tani, ale ponoć niezastąpiony na problemy z sercem. Badania i technologia kosztowały majątek. Żeby konkurencja nie przyszła na gotowe, błyskawicznie opatentowano, co tylko się da.
Firmy zielarskie szybko tworzą działy marketingu, dbają o wygląd i opakowanie produktów. Na rynku nie do utrzymania jest sytuacja, że ziołowa maść, która do niedawna sama utrzymywała jeden z Herbapoli, będzie wyglądała jak stary klej butapren. Prowadzą też badania marketingowe i fokusowe, żeby nie było takiej sytuacji, jak ponoć kiedyś z silimarolem. Kiedy gwałtownie zaczął znikać z półek, myślano, że tak dużo osób ma kłopoty z wątrobą. Okazało się, że preparat kupowali producenci drobiu, żeby kurczaki szybciej rosły. Teraz podobno błyskawicznie kończą się zapasy melisy. Czy tylko dlatego, że mamy zszarpane nerwy?
Ziółko na urodę
Wszyscy producenci chcą z mody na naturalność wziąć najwięcej dla siebie. Herbapol w Pruszkowie zamierza rozpocząć na jesieni produkcję całej serii kosmetyków na bazie ziół. Podobnych preparatów jest na rynku wiele. – Ziołowe kosmetyki nie działają może tak szybko, jak te oparte tylko na składnikach chemicznych. Jednak przy odrobinie cierpliwości można mieć superwyniki – mówi Karina Jobda, szefowa firmy Herbe Cosmetics, i wylicza: – Mieliśmy już produkty m.in. z bławatkiem, rumiankiem, arniką. Arnika była hitem. Przyspiesza leczenie ran, działa kojąco na skórę. Co będzie hitem najbliższych lat, trudno powiedzieć. Gdybym potrafiła przewidywać, na pewno trzymałabym tę informację w tajemnicy.
Konkurencji przybywa, a poza tym czuć presję zagranicznych koncernów kosmetycznych, które stać na drogie kampanie reklamowe w mediach. A klientki bardzo wierzą reklamie, choć jakość polskich kosmetyków jest niezwykle wysoka. Każdy ziołowy kosmetyk ma swoje atesty. Sprawdzane są surowce, proces produkcyjny i efekt końcowy. Ale naturalność to względne określenie. Gdyby krem był w stu procentach naturalny, jego przydatność do użycia kończyłaby się bardzo szybko. A teraz jest tendencja, żeby preparat był dobry przynajmniej rok. Inaczej nie ma co marzyć o przetrwaniu na rynku. Po prostu ludzie nie zdążą wykupić go ze sklepów. Producenci muszą też uważać z ceną. Przeważnie ziołowe wyroby nie są za drogie. A jeżeli coś jest zbyt tanie, Polak tego nie kupi. Bo ma gdzieś zakodowane, że dobre znaczy drogie.
Łagodząco najlepiej działają nagietek i lipa. Są idealne do szamponów. Podobnie jak łopian i brzoza. Przez jakiś czas była moda na produkty z wiesiołka i wyciągi torfowe. Teraz na topie są dodatki owocowe. W kosmetyce zaczynają przebijać trendy indyjskie oraz meksykańskie, stamtąd sprowadza się zioła i zapachy. Jednak od czasu do czasu na rynku pojawiają się spryciarze próbujący opatentować na przykład maść z nagietka, wyciągi z rumianku czy bursztynu. – To czysta głupota. Może tak jeszcze mleko albo masło opatentować? – denerwują się producenci. – Bywało, że o swoje trzeba było się wykłócać w sądach lub urzędach patentowych.
Zioła są niezłym wabikiem. Pewna firma oferuje wczasy na Mazurach pod hasłem: tydzień głodówki o wodzie i ziołach. Taki naturalny detoks. – Wierzę w korzystne działanie ziół, niejednokrotnie doświadczyłam ich dobroczynnego wpływu – mówi Karina Jobda z Herbe Cosmetics. – Żyłabym pewnie i 200 lat, gdybym piła same zioła. Niestety, czasem nie mogę oprzeć się małej czarnej z kropelką mleka.
Paulina Nowosielska
Ziołowe wschodzące gwiazdy
- cytryniec chiński (stymuluje układ immunologiczny organizmu) - wąkrota azjatycka (poprawia sprawność komórek mózgowych) - guarana (środek immunostymulujący) - traganek liposokowy (środek kardiotoniczny) - czepota puszysta – tzw. koci pazur (nadzieja w leczeniu choroby Alzheimera) - kozieradka pospolita (działa przeciwcukrzycowo) - borówka czarna (działa rozkurczająco, moczopędnie, przeciwzapalnie) - pluskwica groniasta (obniża ciśnienie, działa uspokajająco) - kasztanowiec biały (działa łagodząco, stosowany w kosmetyce)
Na powakacyjną depresję
Zioła oczyszczające: owoc dzikiej róży, liść porzeczki, liść maliny, trochę perzu. Do tego melisa na poprawienie nastroju i dziurawiec, który działa antydepresyjnie. Najlepiej pić napar z mieszanki tych ziół w równych proporcjach, choć dokładne ilości stosuje się indywidualnie. Ewentualnie gotowe herbatki na zmianę przez dwa, trzy tygodnie. Zioła powinno się pić na pusty żołądek. Taki zestaw oczyści organizm i wprawi nas w lepszy nastrój.
Jak pić zioła
Macerat – sporządza się, zalewając zioła wodą o temperaturze pokojowej na 30 minut. W tym czasie wytrawianą roślinę należy kilkakrotnie dobrze wymieszać z wodą. Potem odcedzić.
Napar – zioła należy zalać wodą i ogrzewać na łaźni wodnej przez 15 minut. Po podgrzaniu naczynie odstawia się na kolejne 15 minut, podczas których zawartość trzeba od czasu do czasu przemieszać.
Nalewka – zioła zalewamy 70-procentowym spirytusem. Zostawiamy na kilka dni do kilku miesięcy, w zależności od zastosowanych ziół. Świeże szybciej wchodzą w reakcję niż suszone. Na zrobienie nalewki z piołunu (tzw. piołunówki) potrzeba około dwóch tygodni. Jest niezastąpiona na kłopoty z trawieniem.