Polska bez pisarzy
Czy naprawdę mamy jeszcze literaturę? A może pozostała nam tylko rzeczywistość i język, polski język, o ukształtowanej, ale coraz mniej pamiętanej tradycji? - zastanawia się Anna Nasiłowska w "Tygodniku Powszechnym".
08.11.2005 | aktual.: 15.11.2005 09:08
W tej tradycji coś takiego z całą pewnością było: literatura, czyli rozmowa o świecie, która prowadzona jest w taki sposób, aby miało to zarazem znaczenie artystyczne. Podwójne wymaganie, podwójne przypisanie. Pomińmy kłopoty z pojęciem “rzeczywistość”, stosowanym wobec dzieł, z których jedne mogą opowiedzieć o snach, inne o mistycznych doświadczeniach, a jeszcze inne - sięgnijmy po klasyczny, Balzakowski pomysł - o przygodach młodego człowieka z prowincji, który postanowił zrobić karierę w stolicy.
Załóżmy, że każdy utwór ma moc wskazywania takiego pola odniesień poza sobą, jakie jest mu właściwe. A nawet więcej - może je stwarzać, odkrywać nieznane światy. Te pola nie muszą być zbieżne, może łączyć je tylko to, że składają się na obszar ludzkiego doświadczenia.
Bardzo dziwny koncept: literatura. Czy nie za wiele oczekiwań? Znaczenie artystyczne - niejasna sprawa, która nie może być rozpatrywana bez odniesienia do ciągu tradycji, przeszłości języka i zarazem - współczesnej praktyki artystycznej. Czyli literatury. Zacznijmy więc od drugiej strony: rozmowa. Rozmowa wymaga uwagi dwóch stron, które pozostają ze sobą w kontakcie, darzą się zainteresowaniem, czegoś po sobie oczekują.
Oczywiście, tak się dzieje w zwykłej rozmowie, a rozmowa przy pomocy literatury ma charakter nie bezpośredni i wymiar społeczny, wymaga instytucji pośredniczących, subtelnych sposobów komunikowania się. I o to chodzi: literatura to skomplikowany system, w którym uczestniczą dwie strony. A historia literatury nie jest po prostu zbiorem dzieł czy nawet arcydzieł, jest historią rozmowy, rozmowy o wymiarach ludzkiego doświadczenia, jaka toczyła się przy pomocy dzieł o artystycznym znaczeniu.
I naprawdę jest tak dobrze, że mamy wciąż polską literaturę? W tym języku, który tylko z grubsza pozostaje polski, a pełen jest przedziwnych angielskich słów, używanych w znaczeniach dalekich od tych, jakie podaje słownik angielski. To nie są słowa angielskie, to słowa polgielskie, poprzekręcane i nafaszerowane tutejszym snobizmem.
Polgielski, taki miejscowy dialekt, który, rzecz dziwna, woli słowa zapożyczone, ale poddaje je swoistej torturze, wykręcając końcówki podczas obrzędu deklinacji. To taka mania miejscowa i przybyszowi z innej strefy trudno zrozumieć, o co chodzi. - Ale dlaczego to robicie? - pyta zdziwiony, gdy już z grubsza pojmie. - I co wam to daje? Przecież to trudne! - wykrzykuje przecierając oczy.
Ano nic, taka obsesja. Lubimy sobie powykręcać formy. Głupio się bez tego czujemy. A czasem nie lubimy, idziemy na skróty. Ten język w wielu rejestrach składa się z, k..., odruchów, a nie zdań. I mamy w nim literaturę?
Od pewnego czasu trawi mnie zwątpienie. A potem ogarnia desperacja. Mieliśmy, tak, kiedyś mieliśmy całkiem poważną literaturę, i mamy, bo tego stracić się nie da, bogatą tradycję. Można o niej zapomnieć, ale nie da się całkiem utracić. Jednak teraz nie mamy już literatury, mamy literaturkę.
Trzeba powiedzieć sprawiedliwie, że część winy za to ponosi sama literatura. I jest to jednocześnie felix culpa, bezsprzeczna zasługa historyczna. W czasie, który zobowiązywał do radykalizacji postaw, literatura polska wielokrotnie popełniała harakiri. W najbardziej spektakularny sposób. Oto nie dzieło, oto trup dzieła, paskudny, niepozbierany i godzien litości - czyż takie wołanie nie rozlega się jeszcze nad “Miazgą” Andrzejewskiego? To nie klęska artystyczna, to spektakularne samobójstwo powieści. Trudno jednak, aby po takim geście nadal mieć się dobrze, a nawet oczekiwać dalszego twórczego rozwoju i wspaniałych osiągnięć - pisze Anna Nasiłowska w "Tygodniku Powszechnym".