HistoriaPolscy piloci walczący w Bitwie o Anglię podbili serca brytyjskich kobiet

Polscy piloci walczący w Bitwie o Anglię podbili serca brytyjskich kobiet

Polscy lotnicy cieszyli się niebywałym powodzeniem wśród Brytyjek. Wywoływali tym zazdrość angielskich kolegów, którzy udawali nawet polski akcent, aby zwiększyć swoje szanse u płci pięknej. Rozrywkowy tryb życia Polaków wynikał z ogromnego ryzyka, jakie podejmowali przy każdym locie. Średnia długość życia polskich pilotów w czasie Bitwy o Anglię wynosiła trzy tygodnie.

Polscy piloci walczący w Bitwie o Anglię podbili serca brytyjskich kobiet
Źródło zdjęć: © NAC | Gen. Władysław Sikorski awansuje lotników polskich, uczestników Bitwy o Anglię

11.01.2016 11:16

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Początkowo największym problemem polskich pilotów przybywających do Wielkiej Brytanii była bariera językowa. Wprawdzie nasi lotnicy szybko się uczyli, ale pierwsze przyswajane przez nich angielskie słowa nie napawały optymizmem. Zwrot "Four whiskey, please" trudno uznać za specjalnie przydatny podczas wykonywania zadań lotniczych.

Wszelkie bariery zanikły jednak po pierwszych sukcesach Dywizjonu 303. Baza w Northolt przeżywała oblężenie, lotnisko okupowały tłumy brytyjskich i amerykańskich dziennikarzy. W gazetach pojawiały się artykuły porównujące myśliwców do "aniołów zemsty" czy "kawalerii powietrznej", bazę zasypywały listy i prezenty. A roześmiana twarz Jana Zumbacha trafiła nawet na plakaty obligacji wojennych, oczywiście w kabinie samolotu z godłem dywizjonu.

"Pewna fabryczka whisky - opowiadał Witold Łokuciewski - ufundowała nam nagrodę za odniesione sukcesy podczas jednej z walk powietrznych. Stanowiło ją trzysta butelek produkowanego przez fabrykę napoju. Cała trudność polegała na tym, że fabryczka znajdowała się w mieście odległym o kilkaset kilometrów. Jedynym rozwiązaniem było wysłanie przez dywizjon delegacji w celu odebrania nagrody". I tak zrobiono, po odbiór whisky poleciało dwóch pilotów. Jeden z nich o "twarzy niewinnego dziecka" całkowicie "stronił od alkoholu", a "uczciwość po prostu biła mu z twarzy". Drugi natomiast "nie przepuszczał żadnej okazji", a fizjonomię miał "najlepszego cwaniaka z warszawskiej Woli".

Po kilku godzinach samolot powrócił, ale lądowanie odbyło się z dużymi kłopotami. Maszyna z kilku metrów spadła na podłoże, rozbijając zupełnie podwozie. Obserwatorzy ze zgrozą uznali, że "trzysta butelek whisky diabli wzięli". Kompletnie pijanym pilotem okazał się niedawny abstynent. Przed linczem ze strony kolegów ocaliło go wyłącznie to, że stłukła się zaledwie jedna butelka. Opakowania angielskiej firmy okazały się wyjątkowo trwałe.

Jeden z pilotów Dywizjonu 302, kpt. Antoni Wczelik, w walce powietrznej został zestrzelony i ratował się skokiem ze spadochronem. Wylądował w samym środku pola golfowego podczas rozgrywanych zawodów: "W klubie, do którego zaprowadzono mnie niemal triumfalnie, byłem obiektem zainteresowania nie tylko miłych gentlemanów, ale i przebywających tam uroczych pań... - tu Wczelik uśmiechnął się tajemniczo. - Myślałem, że w międzyczasie powiadomiono odpowiednie władze o moim pobycie w klubie i szczęśliwym wylądowaniu. Częstowano mnie, czym było można, musiałem wypić dużo whisky. I tak przez dwa dni nie wiedziałem o świecie bożym [...]".

Wczelik powrócił do bazy dopiero trzeciego dnia, kiedy jego dobytek komisyjnie już spakowano i oddano do depozytu. Koledzy mieli jednak własne podejrzenia dotyczące nieobecności pilota. Uważali, że w "grę jednak musiała wchodzić jakaś lady ognistej krwi", albowiem kapitan "potem często wyjeżdżał w tamte strony w dni wolne od służby".

Orchard Inn

Ulubionym lokalem Polaków w Northolt był Orchard Inn - gospoda w miasteczku Ruislip 2 km od lotniska. Właściciel (jego babka pochodziła z Polski) uwielbiał naszych pilotów, ceny alkoholu były przystępne, a lokal chętnie odwiedzały dziewczęta. Z czasem Polacy z Dywizjonu 303 stali się honorowymi gośćmi gospody. "Lokal zamykano o dwudziestej trzeciej - opowiadał Wacław Król - tak jak nakazywało zarządzenie czasu wojennego. Ale niekiedy na pierwszym piętrze, w prywatnych apartamentach właściciela lokalu, długo w nocy tańczyło kilka par przy dźwiękach dyskretnej muzyki płynącej z adapteru. Wtedy gościnny gospodarz fundował wszystkim, bo lubił rozweselone twarze polskich pilotów".

Nawet on nie potrafił jednak zmienić wojennych zarządzeń o racjonowaniu żywności. Whisky i ginu zawsze było pod dostatkiem, ale z zakąską bywało coraz gorzej. W Wielkiej Brytanii odciętej od dostaw z kontynentu obowiązywało ścisłe racjonowanie żywności, na pilota przypadały dwa jajka tygodniowo. W miarę trwania wojny w menu pojawiało się coraz więcej produktów podejrzanego pochodzenia. Wojenne kiełbaski zawierały podobno tylko 5 proc. mięsa, a "reszta składników nie była znana". Pesymiści twierdzili, że - nie licząc przypraw - "zawartość kiełbasek dopełniona była do stu procent trocinami".

Personel naziemny hodował wprawdzie świnie, ale do uboju potrzebne było odpowiednie zezwolenie. I gdy jeden z naszych dywizjonów bombowych szykował się do święta pułkowego, doszło do poważnego kryzysu. Nie było szans na legalny ubój, ale wiadomo, że Polak potrafi.

Piloci z Dywizjonu 303, od lewej: Mirosław Ferić, Bogdan Grzeszczak, Jan Zumbach, Zdzisław Henneberg, John Kent fot. Wikimedia Commons/Imperial War Museum

"Ubój jest zakazany - oznajmił kapelan dywizjonu na zwołanej naradzie - nic na to nie poradzimy, przepisy i rozporządzenia władz rzecz święta. Ale te same królewskie przepisy mówią wyraźnie, że w razie jakiegoś nieszczęścia, nie daj Boże nagłego wypadku... - ksiądz kapelan odchrząknął znacząco i ciągnął dalej: - Przecież i biedne świnki mogą ulec wypadkowi... Ja nic nie proponuję, oczywiście dla mnie to sprawy obojętne, ale gdyby tak jakiś prosiak zapomniał się i niechcący wylazł na szosę... Ruch samochodowy u nas wielki".

Stało się tak, jak duchowny przewidywał. Następnego dnia wyprowadzono na drogę najlepiej utuczonego prosiaka, a podobno "sam ksiądz kapelan go popychał". Pojawił się samochód prowadzony przez jednego z pilotów, zwierzę zostało potrącone, po czym zgodnie z przepisami dobite. A że w jednostce służył rzeźnik z zawodu, problemy z jadłospisem zniknęły. Święto dywizjonu okazało się wyjątkowo udane.

Wyspiarze i grzyby

Różnice w tradycji kulinarnej bywały jednak czasami przyczyną nieporozumień. Kiedy jeden z dywizjonów przebazowano do zachodniej Anglii, jego personel ze zdumieniem zauważył, że okoliczne lasy są pełne grzybów. Nikt nie zbierał prawdziwków, podgrzybków czy rydzów. A który Polak nie lubi grzybów?

"W wolnym czasie - opowiadał Bohdan Arct, polski pilot myśliwski - wybraliśmy się na grzybobranie, nieopatrznie i lekkomyślnie powiadomiwszy gospodarzy, czyli angielskich oficerów, co zamierzamy robić. Lekkomyślnie, bo gdy wróciliśmy na lotnisko ze spadochronowymi torbami pełnymi prawdziwków i rydzów, gdy wybieraliśmy się do kuchni garnizonowej, by poprosić miłe dziewczęta z WAAF (żeńskiej służby pomocniczej RAF) o pomoc w smażeniu, zastaliśmy przed wejściem do kasyna wojskową sanitarkę, a obok niej oczekujących lekarzy i felczera! Czekali na nas".

Anglicy byli przerażeni. Polscy myśliwcy, duma i chwała Wielkiej Brytanii, najwyraźniej zamierzali popełnić zbiorowe samobójstwo. Przecież każdy Anglik wiedział, czym grozi spożycie leśnego runa, gdyż za jedyne jadalne grzyby uznawano na Wyspach pieczarki. Wyjątkowo groźne informacje dotarły do angielskiego dowództwa lotniska Heston. Podobno pies jednego z pilotów Dywizjonu 302 "zakończył właśnie swój ziemski żywot, najadłszy się przedtem duszonych grzybów". Na reakcję wyspiarzy nie trzeba było długo czekać.

"Przed grupą pilotów i mechaników - relacjonował Wacław Król, pułkownik WP i podpułkownik Królewskich Sił Powietrznych - raczących się dymiącymi i rozsiewającymi zachęcające zapachy grzybkami pojawiła się niespodziewanie cała komisja. Wszyscy jej członkowie mieli poważne miny, niemal przestrach w oczach [...]. Musieliśmy pokazać grzyby i te duszone, i te, które dopiero co przyniesiono w wielkim papierowym kartonie. Kiwano nad nimi głowami, powątpiewano w nasze argumenty chwalące zalety jadalnych grzybów. Członkowie komisji nie byli przekonani o ich nieszkodliwości dla zdrowia ludzkiego, jakkolwiek przewodniczący przypomniał coś sobie, że oprócz pieczarek istnieją jeszcze inne nadające się do spożycia grzyby. Musi to jednak sprawdzić w książce".

Polacy zeznali, że pies nie jadł grzybów, zdechł porażony prądem, kiedy goniąc szczura, wpadł na urządzenie transformatorowe. Komisję jednak bardziej zainteresował przypadek chorującego polskiego oficera. "Panie majorze - zapytał jeden z Polaków - a gdyby pan tak wypił pół litra whisky i tyleż wina, czy wytrzymałby pan bez rzygania?".

Alkoholowe turbulencje

Przeciętna długość życia pilota w dywizjonie myśliwskim podczas bitwy o Anglię wynosiła trzy tygodnie. Nic dziwnego, że naczelnym hasłem stało się "Używajmy życia, bo jutro umrzemy". "Życie? - pytał retorycznie jeden z polskich pilotów. - Mierzyło się je na dni i godziny, a czasem na minuty. Człowiek upijał się jego czarem, ekscytował tempem i intensywnością". Pod koniec 1940 r. podczas wieczornej imprezy w kasynie oficerskim w Northolt wybuchł spór o umiejętności strzeleckie. Anglicy nie mogli dojść do porozumienia z Polakami i konflikt rozwiązano metodą Wilhelma Tella. "Bufetowy - wspominał Arct - z kamiennym wyrazem twarzy postawił na kontuarze żądany owoc. Zawody zorganizowano błyskawicznie. Jednego z podgazowanych myśliwców angielskich ustawiono w kącie baru, na głowie położono mu jabłko. W przeciwległym rogu mikroskopijnego pomieszczenia stanął nieżyjący już dziś porucznik Kazimierz Sporny. W dłoni dzierżył służbowy rewolwer Smith&Wesson. Przymierzył się raz, przymierzył po raz drugi - chodziło
przecież o honor polskich myśliwców. Trzecim razem strzelił! Obecni wytrzeszczyli oczy: na podłodze leżał Anglik i leżało jabłko. Anglik ze strachu (chyba zrozumiałe), jabłko przestrzelone w samym środku".

Anglicy też mieli fantazję, Bohdan Arct z uznaniem opisał imprezę w jednym z brytyjskich kasyn pułkowych. Pogoda była fatalna, odwołano wszystkie loty i nic nie zapowiadało, że w najbliższych dniach coś się zmieni.

"Do najbliższego miasteczka był szmat drogi, postanowiono wieczór bogobojnie spędzić 'w domu'. Rzecz jasna w ruch poszły rozliczne butelki i kufle. Po przeróżnych solowych i grupowych występach wokalnych nastąpiła zabawa w messerschmitta i spitfire'a. Do baraczku wjechał na rowerze jeden z podchmielonych myśliwców. To był messerschmitt. Za nim, rozwalając drzwi, do wnętrza wtoczył się jeep - terenówka. To był spitfire. Rozpoczęła się pogoń dokoła stołu. Brzęczało rozbijane szkło, trzeszczały rozwalane krzesła i stołki, wreszcie messerschmitt został zestrzelony: rower dostał się pod koła jeepa, kierowca zwiał przez okno, zapominając o jego otwarciu".

Spożyciem alkoholu (po służbie) zainteresowali się wreszcie przełożeni. Pułkownik Tadeusz Rolski wydał rozkaz, aby alkohol (nawet piwo) podawano wyłącznie po kolacji. W zamian w menu pojawiło się mleko.

Niebawem po południu kasyno ponownie się zaludniło, a myśliwcy grzecznie siedzieli przy barze, spożywając biały nektar. Popijali go małymi łykami, stawiając sobie nawzajem kolejki. Zaniepokoiło to Rolskiego i zamówił dla siebie szklankę mleka. Spróbował i nie zauważył niczego szczególnego - ot, normalne mleko, takie jak na całym świecie. Zmienił zdanie, gdy dyskretnie zabrał szklankę sąsiadowi. Nieprzygotowany na dawkę wysokoprocentowego alkoholu natychmiast się zakrztusił. "Kumys" jego podwładnych miał ponad 30 proc. alkoholu.

Wielką słabość do niesfornych myśliwców przejawiał Naczelny Wódz. Generał był człowiekiem dość zasadniczym, ale wiedział, że myśliwcy są najlepszą reklamą sprawy polskiej. Wyjątkową klasę pokazał, kiedy w finansowych opałach znalazła się grupa lotników z Dywizjonu 303. Piloci, załatwiając coś służbowo w Londynie, trafili do hotelu White Eagle, gdzie przebywało dużo polskich oficerów. Wszyscy chcieli koniecznie napić się z bohaterami angielskiego nieba, wznoszono wiele toastów, zabawa była doskonała. Kiedy jednak przyszło do uregulowania należności, piloci pozostali sami z rachunkiem przewyższającym ich możliwości. Zdesperowany Witold Łokuciewski napisał na jego odwrocie, że jest to płatność za konsumpcję członków Dywizjonu 303 i poprosił o odesłanie rachunku Sikorskiemu. Pilotów zwolniono, a kilka dni później przyszedł telegram od Naczelnego Wodza:

"Jeszcze raz gratuluję dotychczasowych i życzę dalszych zwycięstw. Rachunek z restauracji został uregulowany. Inicjatywa ciekawa, pomysł oryginalny, jednakże nie życzę sobie dalszych działań według tego schematu, albowiem mogłoby to wejść w nałóg. Pozdrawiam. Sikorski".

Płeć piękna

"Myślę - wspominał z uśmiechem wiele lat później Witold Urbanowicz, generał brygady - że Angielki zasłużyły sobie na pomnik, duuuuży pomnik. Były dla nas cudowne". Atrakcyjność Polaków nie ograniczała się wyłącznie do sławy wojennej. Różnili się od tubylców, byli szarmanccy. A do tego pochodzili z odległego oraz nieznanego kraju i w Wielkiej Brytanii nie mieli nikogo bliskiego. Nic dziwnego, że serca Angielek i Szkotek biły znacznie szybciej. Zbliżenia ułatwiały przemiany obyczajowe związane z wojną i mobilizacją mężczyzn. Brytyjki odkrywały swobodę obyczajową.

"Wieczorem - wspominał Jan Zumbach - odkładały na bok mundury, wełniane skarpetki i wojskowe buty i każdego wieczoru oczekiwały nas ubrane w barwne stroje, jedwabne pończochy i pantofle na wysokim obcasie. Miejscem spotkań był wielki bar, zwany saloonem, znajdujący się po lewej stronie wejścia: w środku błyszczał maleńki parkiet do tańców. Po prawej stronie szło się do jadalni, w której, w miarę postępującego racjonowania środków żywności, karty menu wyglądały coraz bardziej smutno. Mimo to atmosfera jadalni była bardziej przyciągająca niż ta, jaka panowała w naszej mesie w Northolt: tam choć jedzenie lepsze, było raczej ponuro".

Polacy znaleźli się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie. "Ja osobiście jestem najgłębiej przekonany - kontynuował Zumbach - że kobiety w Wielkiej Brytanii, które tak długo były krępowane wiktoriańskimi nakazami moralności, tym więcej starały się dochodzić swojego, im bardziej była uwalniana ich zmysłowość. Staliśmy się dla nich przyjemną i przecież nie zabronioną odmianą pruderyjnego na co dzień stylu życia".

Jedna z nich, wspominając wojnę, powiedziała, że "brytyjscy oficerowie nie mieli pojęcia, jak traktować dziewczęta". Natomiast Polacy "mieli coś takiego w oczach - wiedziałaś, że ten mężczyzna widzi w tobie kobietę i cię pragnie". Nic dziwnego, że uznawała to za "nadzwyczaj erotyczne uczucie, całkiem dla nas nowe".

Jan Zumbach przejrzał kiedyś dyskretnie pamiętnik jednej z dziewczyn, z którą akurat miał romans. Jego zawartość wprawiła go w osłupienie, okazało się bowiem, że partnerka rejestrowała w nim swoje erotyczne przygody. "Nawet gdyby mój angielski był na poziomie początkowym, zrozumiałbym wszystko bardzo dobrze. Choćby dlatego, że na stronach pamiętnika znalazłem nazwiska wielu swoich kolegów z dywizjonu. Anna wystawiała im wszystkim oceny bardzo dobre, podczas gdy na temat miłosnych wyczynów swych rodaków wypowiadała się raczej krytycznie. Lista jej zestrzeleń, jak mogłem ocenić z szybkiego przeglądu, liczyła około trzydziestu nazwisk. Brakowało tylko fotografii. Wszystko to wprawiło mnie w świetny nastrój. Anna, anielska Anna, pokazała ze swej strony, że rzeczywiście z prowadzonych studiów porównawczych nauczyła się bardzo wiele".

Anna nie była wyjątkiem, jedną z dziewczyn pracującą w WAAF nazywano "Speedy" (Szybka), natomiast grupę młodych Angielek odwiedzających Orchard Inn określano "messerschmittami". Dziewczyny wiedziały, czego chcą, nie odstępowały lotników na krok i chętnie szły z nimi do łóżka.

Nic dziwnego, że w jednej ze szkół dla dziewcząt dyrektorka przestrzegała wychowanki, aby "trzymały się z dala od ginu i polskich lotników"!

Oczywiście nie wszystkie Angielki odrzuciły wiktoriański styl życia. Jeden z naszych pilotów poznał urodziwą dziewczynę opowiadającą o narzeczonym, który podarował jej zdjęcie swojego polskiego domu z dedykacją. Zaskoczony pilot obejrzał widokówkę przedstawiającą pałac w Wilanowie (!), a na odwrocie przeczytał po polsku: "Rodaku, uciekaj, niedotykalska".

Powodzenie u płci pięknej wzbudzało zazdrość Brytyjczyków. Niektórzy z nich, udając się na dancing, przyszywali do mundurów etykietki z napisem "Poland" i posługiwali się łamaną angielszczyzną z fałszywym akcentem. Wszystkich przebił jednak pewien osobnik szepczący w tańcu do partnerki: "Jestem polskim lotnikiem. Proszę, napij się ze mną. Jestem bardzo samotny".

Nie wszystkie jednak Brytyjki szukały wyłącznie przygód czy też chciały "zaliczyć" bohatera. Potrzebowały ciepła, opieki i uczucia, a to Polacy potrafili im zapewnić. Nasi myśliwcy również nie byli ludźmi obojętnymi na sprawy sercowe. Wielu Polaków zawarło na Wyspach małżeństwa, chociaż czasami do poznania dochodziło w niecodziennych okolicznościach. Jeden z pilotów poznał przyszłą żonę, gdy po zestrzeleniu wylądował na spadochronie w ogródku jej rodziców. W innym przypadku potrzebne było szczęście w grze w orła i reszkę.

"Lokal był pełny - pisał Arct - ale nas zainteresował stolik po przeciwnej stronie parkietu, dość blisko naszego. Siedział tam jakiś Anglik w towarzystwie dwóch pań. Jedna z nich odpadła w 'w przedbiegach', ale druga, ho, ho, wielce nas zaintrygowała. Bo i buzia na sto dwa, i kształty pięknie opływowe, i podwozie jak trza.

- Target for tonight, czyli cel na dzisiejszy wieczór - odezwał się Edek Krzemiński, używając popularnego określenia bombowców. - Zaproś ją do tańca, Bohdan. - Nie, ty jesteś starszy stopniem i stażem bojowym.

Jałowy spór zajął nam kilka minut. Nie mogąc dojść ze sobą do porozumienia, wyciągnęliśmy srebrną półkoronówkę i zgraliśmy w orła i reszkę. Wypadło na mnie. Wstałem, podszedłem, przeprosiłem, poprosiłem. Tańczyła jak anioł, o ile anioły potrafią tańczyć jak ona".

Dziewczyna miała na imię Beryl i z czasem została żoną Arcta. Dochowali się dwojga dzieci, razem wyjechali po wojnie do Polski. Małżeństwem pozostali do śmierci Arcta w 1973 r.

Sławomir Koper, Historia do Rzeczy

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
historiadywizjon 303bitwa o anglię
Komentarze (0)