Polscy lekarze walczyli we Włoszech z koronawirusem. "To niewidzialny, bardzo niebezpieczny wróg"
Polscy medycy byli w epicentrum pandemii koronawirusa. Walczyli, jak sami mówią, z niewidzialnym i niebezpiecznym wrogiem. - Jest w mieście parking. Stoją na nim samochody ludzi, którzy pojechali do szpitala i zmarli. Robiło to duże wrażenie - opowiada doktor Paweł Szczuciński. Po dziecięciu dniach wrócili bogatsi o bezcenne doświadczenie.
Wśród 15 medyków byli lekarze z zespołu ratunkowego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej i Wojskowego Instytutu Medycznego. Polecieli z misją do Lombardii, regionu na północy Włoch. Tam, w szpitalu polowym w Brescii, spędzili dziesięć dni.
- Skala problemu jest większa, niż się spodziewaliśmy. Każdy, z kim rozmawialiśmy, mówił o utraconych przyjaciołach, współpracownikach, krewnych - mówił doktor Paweł Szczuciński po pierwszym dniu misji.
Polscy medycy pracowali na oddziale intensywnej terapii. Do kraju wrócili w czwartek, przeszli testy na koronawirusa, które wypadły negatywnie. Najbliższe dwa tygodnie, ze świętami włącznie, spędzą na kwarantannie.
WP: Gdy byliście we Włoszech mówiłeś, że sytuacja na miejscu przypomina Czarnobyl. Skąd takie porównanie?
Paweł Szczuciński: Masz miasto, które nie jest zburzone ani zniszczone, to nie jest powódź albo trzęsienie ziemi. Masz ludzi, którzy są poubierani jak kosmonauci. I masz niewidocznego, bardzo niebezpiecznego wroga. Tylko w odróżnieniu od Czarnobyla nie ma możliwości stosowania pomiaru. Nie można mierzyć skażenia, nie wiadomo, gdzie wróg jest.
Czego dowiedzieliście się podczas misji?
Są trzy rzeczy. Po pierwsze, z naszej lekarskiej perspektywy to najistotniejsze, poznaliśmy pewne schematy działania. Polega to na tym, że Włosi oceniają klatkę piersiową, robią zdjęcie rentgenowskie, dzielą płuca na sześć sektorów i punktują od zera do trzech każdy z tych sektorów. W zależności od wyniku wprowadzają pacjentów w różne ścieżki terapeutyczne.
Dowiedzieliśmy się, że są dwa fenotypy chorych. Różnie się zachowują płuca u pacjentów, w związku z czym trzeba stosować różne metody leczenia. Ale to są pewne anestezjologiczne niuanse.
A po drugie?
Bardzo dobrze przećwiczyliśmy posługiwanie się środkami ochrony indywidualnej. Wiemy, że samo używanie kombinezonów, masek, zdejmowanie ich, to jest pole minowe. Trzeba być bardzo ostrożnym, bo może być tak, że maska, zamiast chronić, będzie zakażać.
Stosowaliśmy niezwykle rygorystyczne metody. Praca w warunkach takiego zabezpieczenia jest wręcz bolesna. Trzeba nosić maskę poza szpitalem, w szpitalu być w masce, kombinezonie i goglach. To po prostu boli. Obserwowaliśmy włoskich kolegów, którzy, gdy przez długi czas musieli obsługiwać dużą liczbę pacjentów, rezygnowali ze środków ochrony. Psychologicznie to zrozumiałe, ale bardzo niebezpieczne.
I po trzecie?
Dowiedzieliśmy się, że izolowanie jest zupełnie kluczowym elementem. Na pewno na tym etapie rozwoju epidemii ma to ogromne znaczenie. Włosi jasno o tym mówią, są co do tego głęboko przekonani i bardzo przestrzegają.
Po pierwszym dniu opowiadałeś o dramatycznych historiach ze szpitala. Które z nich zapadły ci w pamięć?
Takim trudnym momentem była rozmowa z anestezjologiem, która powiedziała, że to zaczyna być ponad jej siły. Ona musi powiedzieć rodzinie pacjenta, że ich bliski zmarł, ale ciało zostanie skremowane, a na pogrzebie będą tylko grabarze. Nie dość, że rodzina nie towarzyszy swojemu bliskiemu w szpitalu, to jeszcze potem nie może go pożegnać.
Jak wyglądała codzienność poza szpitalem?
Miasto jest całkowicie wyludnione. Przemykają pojedyncze osoby, w maskach. Widzieliśmy ludzi, którzy biegali po dachu. W ten sposób uprawiali jogging. Jest jeszcze w mieście parking, na który odwożone są samochody ludzi, którzy pojechali do szpitala i zmarli. Nigdy nie wrócą. To wszystko robiło duże wrażenie.
Z czego my, zwykli ludzie, powinniśmy zdawać sobie sprawę?
Powinniśmy wiedzieć, że choroba może rozwinąć się bardzo szybko. Może zabić nawet młodego człowieka. Oczywiście statystycznie to rzadkość, ale jest to możliwe. Widzieliśmy takie sytuacje.