PublicystykaPolsce grozi realny kryzys w relacjach z USA. Na razie Amerykanie lojalnie ostrzegają

Polsce grozi realny kryzys w relacjach z USA. Na razie Amerykanie lojalnie ostrzegają

Amerykanie "dali nam z liścia". Formalnie nic się nie stało w stosunkach między Warszawą a Waszyngtonem. Mimo to Polska otrzymała cios ostrzegawczy. Niby niewiele, bo otwartą dłonią, ale kolana się ugięły. Następne uderzenie może nie być już "przyjacielskim ostrzeżeniem".

Polsce grozi realny kryzys w relacjach z USA. Na razie Amerykanie lojalnie ostrzegają
Źródło zdjęć: © PAP | Jakub Kamiński
Jarosław Kociszewski

07.03.2018 | aktual.: 07.03.2018 14:01

- Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę dementi – mówi stara, dyplomatyczna zasada. Dokładnie w ten sposób rzeczniczka Departamentu Stanu USA Heather Nauert zdementowała rewelacje o zamrożeniu relacji polsko – amerykańskich. Jednoznacznie powiedziała, że "jakiekolwiek, rzekome zawieszenie współpracy bezpieczeństwa lub dialogu na najwyższym szczeblu jest po prostu nieprawdziwe".

Słowa Nauert są zgodne z wypowiedzią wiceszefa polskiego MSZ Bartosza Cichockiego, który podkreślił, iż informacje medialne o amerykańskich sankcjach są nieprawdziwe, choć polscy dyplomaci sporządzili notatkę na ten temat. To wszystko prawda. Formalnie nic się nie stało, a Polska i USA są sojusznikami. Nie zostało wydane żadne ultimatum grożące sankcjami, jeżeli Warszawa nie wycofa się z nowelizacji ustawy o IPN.

Zobacz także: Patryk Jaki: „Nic nie wiedziałem o zakazie wstępu do Białego Domu”

Skoro nic się nie stało, to o co tyle hałasu? Amerykanie są bardzo niezadowoleni z ustawy o IPN i otwarcie o tym mówią. Jeszcze bardziej niezadowoleni są Izraelczycy i tutaj leży źródło problemu. Nie chodzi przy tym o fakty historyczne. Chodzi o wrażenia i to, jak awantura historyczna rozpętana w Warszawie przekłada się na świadomość amerykańskich wyborców.

Ustawa o IPN staje na drodze do zbawienia

Philip Earl Steele, amerykański historyk od lat związany z Polską, zwrócił uwagę na Aarona Wessa Mitchella, konserwatywnego wicesekretarza stanu odpowiedzialnego za relacje europejskie. Mitchell pochodzi z Teksasu, jest baptystą, synem i wnukiem pastorów. To oznacza, że dyplomata wyrósł w środowisku, dla którego Izrael jest świętością. Dosłownie!

Obraz
© Philip Steele / Facebook

Dla amerykańskich wyborców ewangelikalnych, takich jak Mitchell, państwo żydowskie jest zapowiedzią ponownego nadejścia mesjasza i obietnica zbawienia. Ta ogromna, licząca kilkadziesiąt milionów wyborców grupa jest silniejsza niż mitologizowane lobby żydowskie i to ona stanowi fundament wsparcia dla współczesnego Izraela. Kolejne rządy w Jerozolimie umieją to wykorzystać i zrobią wszystko, żeby te relacje pielęgnować.

Oznacza to, że każdy, realny lub wyimaginowany, cios w Izrael, echem odbije się w stanach "pasa biblijnego" a następnie w Waszyngtonie, a niewiele rzeczy wywołuje większe emocje niż dyskusja na temat Holokaustu. Nie przypadkiem w Waszyngtonie powstało muzeum i ośrodek badania Zagłady porównywalny jedynie z instytutem Yad Vashem w Jerozolimie.

Zawsze może być gorzej

Nie oznacza to oczywiście, że USA zerwą stosunki dyplomatyczne z każdym, kto w jakikolwiek sposób naraził się Izraelczykom. Gdyby tak było, to Waszyngton nie mógłby utrzymywać przyjacielskich relacji i robić biznesów z krajami arabskimi. Od tego, żeby radzić sobie w takich sytuacjach, jest cała paleta narzędzi dyplomatycznych, która pozwala niuansować i dostosowywać reakcje do okoliczności.

Dlatego strategicznym relacjom polsko – amerykańskim nic nie grozi i w najbliższym czasie fundamenty współpracy nie zostaną naruszone. Do tego nad Wisłą nadal można robić interesy, nie mniej ostrzeżenie zostało udzielone. Po przyjacielsku, "z liścia". Od nas zależy teraz, co dalej z tym zrobimy, a szans na komplikacje jest wiele.

Na przykład koncern Discovery kupił spółkę Scripps Networks Interactive i w ten sposób wszedł także w posiadanie grupy TVN. Wystarczy teraz, żeby Sejm zajął się „repolonizacją” tego medium, abyśmy usłyszeli z Waszyngtonu ponowne pomruki niezadowolenia, tym razem ubrane w retorykę obrony wolności słowa.

Wszyscy słuchają Waszyngtonu

Żadnych takich głosów ignorować nie wolno. USA jest zbyt ważnym i zbyt potężnym graczem, aby lekceważyć słowa, albo nawet emocje Amerykanów. Dobrze o tym wiedza Europejczycy, którzy starają się robić gigantyczne interesy z Iranem wychodzącym z reżimu sankcyjnego. Izrael uważa Teheran za zagrożenie strategiczne i lobbuje w Waszyngtonie za zerwaniem umowy, na mocy której Irańczycy otrzymali dostęp do inwestycji w zamian za rezygnację z wojskowego programu nuklearnego.

Donald Trump formalną decyzję podejmie w maju, ale już teraz Waszyngton wyraźnie pokazuje niezadowolenie z europejsko – irańskiej współpracy gospodarczej liczonej już w miliardach euro. Co prawda politycy w Brukseli buńczucznie zapowiadają powstrzymanie powstających w Waszyngtonie planów zablokowania współpracy, ale na poziome biznesów i korporacji wiadomo, że z Amerykanami po prostu trzeba się liczyć.

Słowa niezadowolenia zakulisowo wygłaszane przez przedstawicieli Waszyngtonu są brane pod uwagę w Berlinie i w Paryżu. Nikt nie czeka na noty dyplomatyczne i dokumenty, które mogłyby sformalizować spór. Tym bardziej słowa padające w zaciszu gabinetów w Waszyngtonie muszą być bardzo poważnie traktowane w Warszawie, która obecnie nie cierpi na nadmiar przyjaciół na świecie. Dlatego dobrze, że przedstawiciele polskiego rządu byli w Izraelu i USA. Są to jednak działania doraźne. Pokazanie, że Warszawa przynajmniej stara się zrozumieć drugą stronę i przynajmniej nie chce pogarszać i tak fatalnej już sytuacji.

Nieeskalowanie konfliktów i niepopełnianie błędów takich jak niefortunna wypowiedź premiera Morawieckiego w Monachium to jednak zdecydowanie za mało. Zadać sobie należy pytanie, czy uda się problem rozwiązać w sposób inny niż poprzez usunięcie szkodliwych zapisów z ustawy o IPN? Czas teraz pokaże, czy udało się Amerykanów ugłaskać. Oficjalne spotkanie prezydentów Dudy i Trumpa w Waszyngtonie dowiedzie, że najgorsze mamy już za sobą.

Zażegnanie kryzysów na poziomie państwowym nie załatwi sprawy katastrofy wizerunkowej, której Polska doświadcza na przykład na skutek wypromowania na całym świecie "polskich obozów koncentracyjnych". To będzie ciągnęło się latami i będzie znacznie trudniejsze do wyprostowania, niż formalne relacje międzypaństwowe. Oczywiście istnieje też czarny scenariusz. Polski rząd może dalej brnąć i pogłębiać kryzys na obu poziomach - tym formalnym i tym wizerunkowym. W takim przypadku kolejne posunięcia Waszyngtonu mogą nie być już tak delikatne i wyrafinowane. Następny cios może być bardziej jednoznaczny i trafić w któryś z naszych wrażliwych punktów, choćby związanych z obronnością.

Jarosław Kociszewski dla Opinii WP

izraelusapolska
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)