HistoriaPolowanie na "czarownice" - polscy piloci w walce z V-1

Polowanie na "czarownice" - polscy piloci w walce z V‑1

W lipcu 1944 roku polski pilot patrolujący wybrzeże Anglii dostrzegł na niebie lecący w głąb lądu pocisk V-1. Mimo że nie posiadał już amunicji, bez wahania rzucił się za nim w pogoń. Aby przerwać jego lot mógł wykonać tylko jedno. Podleciał najbliżej jak było to możliwe i uderzeniem skrzydła strącił go na ziemię. Była to jedna z blisko dwustu "czarownic", które dzięki sprawności polskich pilotów nie dotarły do Londynu z niszczycielską misją - pisze Wojciech Königsberg w artykule dla WP.

Polowanie na "czarownice" - polscy piloci w walce z V-1
Źródło zdjęć: © Bundesarchiv/PK-Lysiak/Transocean-Europapress

Polacy zapisali piękną kartę w historii lotnictwa II wojny światowej. Walka pilotów spod biało-czerwonej szachownicy w Bitwie o Anglię, to jedno z największych dokonań polskiego oręża w tym czasie. Słabiej spopularyzowany, a bezsprzecznie niemniej bohaterski był udział polskich dywizjonów myśliwskich w ochronie Wysp Brytyjskich przed niemieckimi bezzałogowymi samolotami-pociskami V-1, potocznie zwanymi "latającymi bombami" lub bardziej dosadnie "czarownicami".

Tarcza antyrakietowa

Pierwszy atak na Londyn przy użyciu V-1 został przeprowadzony w nocy z 13 na 14 czerwca 1944 roku. Mimo że mniej niż połowa pocisków osiągnęła cel, wywołał wielką panikę wśród londyńczyków, którzy od połowy 1941 roku nie byli nękani przez lotnictwo III Rzeszy. Natychmiast zaczęto szukać metod zwalczania broni nieprzyjaciela. Jednym z zastosowanych rozwiązań były balony zaporowe, których ponad dwa tysiące uwiązano na stalowych linach na skraju wschodnich i południowych przedmieść Londynu. Jak się wkrótce okazało, była to ochrona niewystarczająca. Dlatego na południowy wschód od zapory ulokowana została artyleria oraz dywizjony myśliwskie. Jednak wskutek dużej prędkości "czarownic", zrodziła się dodatkowa potrzeba stałych patroli lotniczych, które wyłapywały je w locie i niszczyły nad Kanałem La Manche lub niezamieszkałymi obszarami wybrzeża.

Na początku lipca 1944 roku do wykonywania lotów patrolowych wyznaczony został 316 Dywizjon "Warszawski". Ponadto w zwalczaniu "czarownic" brali udział lotnicy z 306 Dywizjonu "Toruńskiego" oraz 315 Dywizjonu "Dęblińskiego", a także Polska Eskadra Balonowa. Metody postępowania z V-1 różniły się od potyczek z samolotami nieprzyjaciela. Nie stosowano tutaj zasady "Strzelaj, gdy dojrzysz białka oczu", czyli rozpoczynania ognia z możliwe najmniejszej odległości. "Czarownica" była wyładowana materiałem wybuchowym i zdarzało się, że po trafieniu w zapalnik natychmiast eksplodował, a tysiące odłamków mogły uszkodzić, a nawet zniszczyć atakujący samolot. Dlatego ustalono, że nie można strzelać z mniejszej odległości niż 200 jardów (około 180 metrów). Oczywiście zdarzało się, że niektórzy piloci zestrzeliwali V-1 z mniejszego dystansu. W 316 Dywizjonie jednym z takich śmiałków był sierż. pil. Jan Pietrzak, który otworzył ogień z około 100 metrów i doprowadził do eksplozji pocisku w powietrzu. Siła podmuchu była tak
duża, że odpadło śmigło i powyginały się skrzydła w samolocie. Na szczęście pilot zdołał się uratować skacząc na spadochronie.

Samolot Spitfire strącający skrzydłem pocisk V-1 fot. Wikimedia Commons/Imperial War Museums

Inna, niezwykle lubiana przez część polskich lotników metoda niszczenia "czarownic", wymagała prawdziwego mistrzostwa w pilotażu. Aby unieszkodliwić pocisk bez otwierania ognia, należało doścignąć go, ustawić się pod nim, a następnie energicznym szarpnięciem drążka sterowego uderzyć skrzydłem w jego skrzydło. Jeżeli zostało to wykonane odpowiednio mocno "wariował" mechanizm żyroskopowy i pocisk spadał do morza lub rozbijał się na ziemi. Oczywiście była to metoda niezwykle ryzykowna, która nie zawsze kończyła się powodzeniem. Jednak polscy piloci byli świetnymi specjalistami w swym fachu, a przy tym niezwykle upartymi w dążeniu do celu. Prawdziwie zimną krew wykazał chor. pil. Tadeusz Szymański, który jedenaście razy uderzał w V-1 bez skutku i dopiero gdy zauważył, że zbliża się do linii balonów zaporowych, wykonał ostatnią próbę i w końcu strącił pocisk. Najadł się przy tym sporo strachu, jednak "czarownicy" nie przepuścił.

Cudowna broń Hitlera

Walkę z "latającymi bombami" niezwykle barwnie opisał dowódca 316 Dywizjonu kpt./mjr. Bohdan Arct w książce pt. "Polacy w walce z bronią V". Udokumentowane przez niego kontakty z V-1 uzasadniały określanie ich mianem "czarownic". Pewnego razu wybrał się z wizytą na lotnisko Brenzett, na którym stacjonowały Dywizjony 306 i 315. Oczekując na kolegę, usłyszał salwy artyleryjskie i zauważył znajomy kształt "latającej bomby" kierującej się w stronę lotniska. Co gorsza, po chwili zaczęła nurkować. Arct czym prędzej padł na ziemię nie odrywając jednak od niej wzroku. Zauważył, że przeleciała nad pasem startowym na wysokości kilku metrów i podnosząc dziób odleciała w kierunku Londynu. Oficer nie zdążył jeszcze oczyścić munduru z kurzu gdy sytuacja powtórzyła się i znów wylądował na ziemi. Jak się okazało "czarownica" w sumie trzykrotnie wykonała ten dziwny manewr, by w końcu rozbić się na polach za lotniskiem.

W zamyśle Adolfa Hitlera jego mityczna Wunderwaffe miała przechylić szalę zwycięstwa w wojnie na korzyść III Rzeszy. Jak się jednak okazało, było w tym więcej goebbelsowskiej propagandy niż skuteczności nowej broni. Jak podaje Arct w swych wspomnieniach, Niemcy wysłali przeciw Londynowi ponad osiem i pół tysiąca V-1 z czego około tysiąca uległo awarii zaraz po starcie. Ponad pięć tysięcy zostało zniszczonych przez balony zaporowe, ostrzał artyleryjski oraz działania samolotów myśliwskich. Piloci z 316 Dywizjonu zestrzelili siedemdziesiąt cztery pociski, lotnicy z 306 Dywizjonu unieszkodliwili sześćdziesiąt, a pięćdziesiąt trzy padły ofiarą 315 Dywizjonu. Dodatkowo trzy zapisano na konto innych polskich jednostek. Niestety dwa tysiące czterysta bomb eksplodowało w Londynie zabijając ponad sześć tysięcy osób oraz raniąc kilkanaście tysięcy.

Polscy lotnicy z wielkim oddaniem bronili brytyjskiego nieba. Wielu z nich oddało życie w tej walce. Jednak Anglicy po chwilowym zachłyśnięciu się bohaterstwem polskich żołnierzy, szybko zapomnieli o swych obrońcach i gdy tylko wojna się skończyła, zaczęli traktować ich jak nieproszonych gości. Niestety wdzięczność ludzka bywa krótka, a historia lubi się powtarzać, co możemy zaobserwować współcześnie na przykładzie stosunku części ugrupowań politycznych w Wielkiej Brytanii do mieszkających tam Polaków.

Relacja świadka opisującego eksplozję V2 w Londynie

Osobom zainteresowanym tematem udziału Polaków w zwalczaniu niemieckich Wunderwaffe, polecam również pracę Michała Wojewódzkiego pt. "Akcja V-1, V-2".

Wojciech Königsberg dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Kobieta
historialondynII wojna światowa
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)