Północnokoreański kac Trumpa. Do spotkania z Kimem coraz dalej
Coraz więcej wskazuje na to, że szumnie zapowiadany szczyt Trump-Kim może skończyć się kompromitującą porażką. Obie strony wyraźnie straciły entuzjazm dla pokojowej inicjatywy.
23.05.2018 | aktual.: 23.05.2018 17:25
Do zaplanowanego spotkania Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem w Singapurze zostały trzy tygodnie. Biały Dom wydał już nawet z tej okazji okolicznościowe monety. Amerykański sekretarz stanu już zaczął roztaczać przed Kimem świetlaną przyszłość bez atomu, a amerykańscy komentatorzy snuć wyobrażenia o medalu noblowskim na szyi Donalda Trumpa.
Tymczasem z każdym kolejnym dniem do szczytu w Singapurze wcale nie jest bliżej. Po początkowym entuzjazmie nie ma już śladu, została tylko niepewność. Trump, który ogłosił chęć spotkania się z Kimem niemal natychmiast po usłyszeniu propozycji, teraz zastanawia się nad odwołaniem wszystkiego.
"Teraz przyszedł czas na kaca" - skomentował Robert E Kelly, amerykański politolog z Uniwersytetu Pusan w Korei Południowej.
We wtorek przed całkowitym odwołaniem rozmów pokojowych uratował je prezydent Korei Południowej Moon Jae-In, który w tym celu przyjechał do Waszyngtonu. Udało mu się przekonać Trumpa, przynajmniej na razie. Podczas konferencji prasowej po spotkaniu amerykański prezydent ocenił szanse spotkania na "fifty-fifty".
- Są pewne warunki, które chcemy postawić. Jeśli nie zostaną zrealizowane, nie będzie spotkania. Nie znaczy to, że to się nie uda wyjdzie na przestrzeni pewnego czasu. Ale może się to nie udać do 12 czerwca - powiedział Trump. Wytłumaczył, że głównym warunkiem, jaki stawiają USA jest "całkowita denuklearyzacja" Korei Północnej.
Denuklearyzacja
I w tym leży cały problem. Jak się okazuje, północnokoreański dyktator wcale nie jest skory do oddania całego swojego arsenału atomowego. Owszem, Pjongjang poczynił pewne gesty w kierunku ograniczenia programu, takie jak zapowiedź zniszczenia nuklearnego poligonu Punggye-ri, ale jego definicja "denuklearyzacji" rozmijała się z tym, czego oczekiwali Amerykanie. W jednym z ostatnich komunikatów KCNA, północnokoreańskiej agencji , Pjongjang zagroził odwołaniem rozmów jeśli Waszyngton będzie naciskał na "jednostronne nuklearne rozbrojenie".
- Gdyby Kim się rozbroił, byłby niespełna rozumu. A o to akurat go nie posądzam - powiedział WP prof. Bogdan Góralczyk, były ambasador RP w Bangkoku. Podobnie jak zdecydowana większość ekspertów, od początku tłumaczył, że na denuklearyzację Korei Północnej nie ma co liczyć, ponieważ jego arsenał atomowy jest dla niego gwarancją przetrwania.
Mimo to, Trump połknął haczyk. Szybko zgodził się na spotkanie - co już samo w sobie było dla Pjongjangu wielkim sukcesem - spełnił żądania Kima dotyczące amerykańskich ćwiczeń na Półwyspie Koreańskim, a na dodatek wyznaczył sobie nierealistycznie wysokie cele, takie jak całkowite rozbrojenie.
Według Roberta E. Kelly'ego, sporą rolę miał w tym prezydent Korei Południowej Moon Jae-in.
- Moon prawdopodobnie wyolbrzymił w rozmowach z Trumpem chęć Kima do zawarcia układu. Zrobił to, by skłonić go do pójścia ścieżką dyplomacji i odwieść od powrotu w stronę ubiegłorocznych gróźb, które do żywego przestraszyły Koreańczyków - mówi Kelly. - Gdyby Trump nie był tak próżny i pozwolił swoim doradcom rozważyć ofertę rozmów, mógłby się o tym przekonać. Ale zamiast tego uwierzył we własną propagandę oglądając komentatorów w Fox News, którzy mówili mu, że zasługuje na Nobla - dodaje.
Kim nie chce skończyć jak Kaddafi
Ale doradcy Trumpa sami nie polepszyli sytuacji. Szczególną rolę odegrał tu nowy doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton. Bolton to polityk szczególnie znienawidzony przez Pjongjang, m.in. za swoją rolę w upadku ostatniego porozumienia między USA i Koreą Północną za prezydentury George'a Busha. "Nie ukrywamy swojej odrazy do niego" - powiedział w niedawnym oświadczeniu wiceszef północnokoreańskiego MSZ Kim Kye Gwan. Stało się to po tym, jak Bolton stwierdził, że celem USA w rozmowach z Koreą jest powielenie "modelu libijskiego", wedle którego libijski dyktator Muammar Kaddafi zrezygnował z programu atomowego w zamian za obietnice integracji gospodarczej z Zachodem. Problem w tym, że z obietnic niewiele wynikło, a koniec końców Kaddafi zginął zlinczowany przez wściekły tłum w Syrcie.
Wspomnienie Libii nie podziałało dobrze na Pjongjang, który w odpowiedzi wydał nie mniej niż trzy agresywne komunikaty zapowiadające, że Korea Północna nie porzuci jednostronnie swojego arsenału atomowego i nie skończy tak jak Libia.
Trump później wyjaśnił, że Ameryka wcale nie bierze "modelu libijskiego" pod uwagę. Zagroził jednak, że dojdzie do niego, jeśli USA nie dojdą do porozumienia z Koreą Północną. We wtorek starał się jednak uspokoić Kim Dzong Una.
- Gwarantuję jego bezpieczeństwo. Będzie bezpieczny, będzie szczęśliwy, jego kraj będzie bogaty i ciężko pracujący i będzie dobrze prosperował - zapewniał Trump.
Jednak wątpliwe jest, by Kim uwierzył w jego obietnice. Tym bardziej że północnokoreański despota sam ma powody, by obawiać się szczytu w Singapurze. Jak podaje "Washington Post", Kim obawia się, że podczas swojego pobytu w Singapurze wewnętrzni wrogowie zorganizują pucz i pozbawią go władzy. Do tego dochodzą wątpliwości co do bezpieczeństwa odbycia tak dalekiej podróży, m.in. ze względu na ograniczony zasięg prezydenckiego samolotu.
Wszystko to sprawia, że im bliżej do spotkania, tym wyraźniej widać, że zamiast historycznego sukcesu inicjatywa może skończyć się kompromitującą porażką.