Poleciałam do Izraela i krzyczałam: jestem z Polski! Oto jak mnie traktowano
- Skąd jesteś? Z Polski? - usłyszałam i pomyślałam, że zaraz padną niewybredne komentarze, może nawet ktoś mnie obrazi. Miałby prawo. Po aferze, jaką rozpętał polski rząd, nie spodziewałam się w Izraelu niczego dobrego. I nieźle się zdziwiłam.
Tel Aviv pojawia się nagle. Długo nie widać nic oprócz czarnej wody Morza Śródziemnego i dopiero kiedy maszyna obniża lot, przez okno dostrzegam kręgosłup nadmorskiej promenady, rozświetlone wieżowce i samochody sunące ulicami. Nieliczne, bo to piątek wieczór. Szabas. Czas odpoczynku.
Samolot z Warszawy jest pełen. Zakładam, że zanim wyjdę z lotniska, minie co najmniej godzina, bo bagaże, kontrola paszportowa, może jakieś niewygodne pytania. Nasłuchałam się trochę o zaostrzonych procedurach i idąc za radą kolegi, przed wyjazdem wyrobiłam nowy paszport. Z irańską wizą do Izraela trudno byłoby wjechać. Teraz myślę, czy gdzieś nie został po niej elektroniczny ślad. A razem z nim obawy.
Lotnisko jest opustoszałe. Pracują tylko ci, co muszą, w ciszy brzęczy elektryczna froterka. Podchodzę do miłego urzędnika, który, patrząc mi prosto w oczy, zadaje standardowe pytania: na jak długo przyjechałam, co zamierzam zobaczyć, z kim jestem. Po chwili podaje mi paszport i niebieski świstek z pozwoleniem na wjazd zamiast stempla. Nawet lekko się do mnie uśmiecha.
- Welcome to Israel.
Lepiej mów, że z Rosji
Kiedy w grudniu kupuję bilety na lot do Tel Avivu, nikt nie przeczuwa burzy, jaką kilka tygodni później wywoła nowelizacja ustawy o IPN i zapis o karaniu więzieniem za użycie zwrotu "polskie obozy śmierci". Izrael jest turystycznym hitem. Za kilkaset złotych (a przy odrobinie szczęścia za niecałą stówę) można w środku polskiej zimy w trzy godziny uciec nad słoneczne wybrzeże Ejlatu albo spacerować drogami, którymi dwa tysiące lat temu chodził Chrystus. Mój Facebook jest pełen zdjęć falafeli, plaż i talerzy hummusu, które wrzucają znajomi. Też chcę jeść hummus na plaży. Też chcę zobaczyć Ścianę Płaczu, kąpać się w Morzu Martwym, podziwiać panoramę Jerozolimy ze Wzgórza Oliwnego.
Pod koniec stycznia wybucha afera. Sejm uchwala nowelizację dzień przed rocznicą wyzwolenia byłego nazistowskiego obozu Auschwitz. Na Polskę spada lawina krytyki, stosunki z Izraelem pogarszają się z dnia na dzień. Przez kilka tygodni trwa pojedynek na ostre słowa, wzajemne oskarżenia i zgryźliwe tytuły w gazetach. Końca kryzysu długo nie widać. Gdy ktoś pyta, dokąd jadę na urlop, rzednie mi mina. Gdy odpowiadam, słyszę najczęściej, że "lepszego terminu nie mogłam sobie wybrać".
Gdy po przylocie, jeszcze na lotnisku Ben Guriona stojąca za mną w kolejce do bankomatu dziewczyna pyta, skąd jestem, w pierwszej chwili mam ochotę odpowiedzieć, że z Czech. Ale mówię prawdę.
- Z Polski? – dziwi się. - Myślałam, że z Rosji. Wyglądasz jak Rosjanka.
To chyba będzie pierwszy raz, kiedy będę się z tego cieszyć.
Wychować żołnierzy
- Słyszałam, że Polska to piękny kraj – mówi Mika, moja gospodyni.
Mieszkam w Jafie, która dzisiaj jest dzielnicą Tel Avivu, pełną hipsterskich knajpek, modnych butików i kawiarnianego życia. Kiedyś była osobnym miastem, znanym od czterech tysięcy lat portem. Jej historia sięga jeszcze głębiej niż starożytność – to tutaj według greckiej mitologii Perseusz uwalniał z łańcuchów Andromedę. Mieszka w niej około 50 tysięcy osób – żydów, muzułmanów i chrześcijan. Nawet w szabasowy wieczór wiele restauracji jest otwartych, działa też całodobowa, kultowa piekarnia Abulafia.
Mika nie jest religijna. W piątek wieczorem urządza kolację dla turystów. Dania tylko wegańskie, koszt: 60 euro od osoby, w tym wino. Mika nie ma stałej pracy, żyje z wynajmowania pokoju i gotowania. Próbuję naciągnąć ją na rozmowę o polityce, ale nie jest to łatwe. Pytam, czy słyszała o ostatnich napięciach na linii Izrael-Polska.
- Coś słyszałam – przyznaje wreszcie. - Ale nie interesuję się polityką. Wiesz, oni tam na górze mówią sobie, co chcą. A my żyjemy tutaj. Ja nie byłam w Polsce, ale kiedyś chętnie bym pojechała.
- Mamy dużo wycieczek z Izraela – odpowiadam. - Głównie młodzież. Ale oni oglądają przede wszystkim obozy, Auschwitz i inne miejsca zagłady. A jest przecież dużo, dużo więcej...
- Wiesz – mówi Mika i patrzy mi w oczy – oni muszą to oglądać. Poznać wroga. Musimy przecież wychować kolejne pokolenia żołnierzy.
Służba wojskowa jest w Izraelu obowiązkowa. Dwa lata i osiem miesięcy dla mężczyzn, dwa lata dla kobiet. Wyjątki? Głównie z powodów religijnych – w wojsku nie służą lub odwlekają to m.in. ci, którzy poświęcają się studiowaniu Tory. Patrząc na mapę i sąsiadów Izraela nie ma się co dziwić: można odnieść wrażenie, że wróg czai się z każdej strony. Wojska, i to z ostrą bronią, jest na ulicach sporo. Każde wejście na dworzec autobusowy – kontrola. Każde wejście pod Ścianę Płaczu – kontrola. Okiem turystki – dość pobieżna. Żołnierze głównie popalają papierosy i sprawiają wrażenie, że śmiertelnie się nudzą. Ale może to tylko pozory. Gdy stoję w ogonku do wejścia na dworzec w Tel Avivie, sprawnie wyłuskują z tłumu samotnego młodego chłopaka z wielką torbą i uprzejmie zapraszają go "na osobistą".
A macie dowcipy o Żydach?
Sobotnie popołudnie, plaża w Tel Avivie. Biegacze w kolorowych ciuszkach, rowerzyści, dziewczyny w wydekoltowanych bluzkach, muzułmańskie rodziny grillujące na trawnikach. Mieszają się języki: słychać angielski, francuski, hebrajski, rosyjski. Na plażowych leżakach można popijać piwo albo espresso, na piasku grać w siatkówkę. Sielanka.
Krótko przed zachodem słońca przy opustoszałym betonowym bunkrze, w którym kiedyś mieściła się dyskoteka, zbierają się bębniarze. W 2001 roku zamachowiec samobójca z Hamasu wysadził się tu w piątkowy wieczór, zabijając ponad 20 osób. Od tamtej pory budynek straszy, ale też przyciąga alternatywne towarzystwo.
Na bębnach tego dnia gra jakieś kilkanaście osób. Starszy gość w ciemnych okularach wyciąga z rowerowego koszyka kolejne butelki zimnego piwa. W powietrzu czuć mocny zapach marihuany. Przed bębniarzami tańczy kilka osób: kobieta w czerwonej bluzie, matka z małą córeczką, turysta w klapkach. Dwóch starszych panów kiwa się do rytmu. Coś jak hipisowski piknik, skąpany w promieniach zachodzącego słońca.
- Podoba ci się? - gość w ciemnych okularach dosiada się do mnie na murek i chce poczęstować jointem. Szybko się orientuję, że jest tu kimś w rodzaju króla imprezy.
- Pewnie. Jest super.
Jointa odmawiam, na co Król utyskuje, że "nie wiem, co tracę". Potem pada sakramentalne pytanie, skąd jestem. Gdy odpowiadam, cieszy się jak dziecko.
- Mamy tu w Izraelu dużo dowcipów o Polakach.
- Tak? Na przykład jakich?
- Dlaczego w niebie jest tylko jedna Polka?
- Dlaczego?
- Bo dwie to byłoby już piekło.
Impreza się rozkręca. Co chwilę ktoś dołącza, ktoś odchodzi, strzelają kolejne kapsle z piwa. Król wyraźnie ma ochotę na dłuższą pogawędkę.
- A wy w Polsce macie dowcipy o Żydach?
- Mamy. Ale chyba wolałabym ci nie opowiadać.
- Nie martw się, ja nie jestem religijny. Tu w ogóle, może 10 procent społeczeństwa jest.
- Słyszałeś o ustawie, którą przegłosowano w Polsce, na temat obozów zagłady...?
- Polityka to gówno. Wciskają nam bullshit. Spójrz dokoła. Co to ma wspólnego z polityką?
Polska? #nikogo
Przez kolejne dni próbuję pytać kolejne osoby, czy słyszały o kontrowersyjnym prawie i napięciach między Polską a Izraelem. Gazety co i rusz publikują kąśliwe komentarze na temat Polski, w Tel Avivie gości też nasza delegacja, która ma załagodzić sytuację. Przy każdej okazji podkreślam, skąd jestem. Nie tylko zresztą ja – Polaków w Izraelu na pęczki. Wycieczki, pielgrzymki, małe grupy. Wrogość? Nic bardziej mylnego.
Jerozolima, stare miasto.
- Dwadzieścia pięć – mówi do sprzedawcy na bazarze turystka w czerwonej czapeczce z logo biura podróży i pokazuje na skórzaną sakiewkę.
- Dwadzieścia osiem – odpowiada jej sprzedawca po polsku i uśmiecha się szeroko. - Dobra?
- Nie dobra – targuje się kobieta. - Dwadzieścia pięć.
Mam wrażenie, że naprawdę nikogo nie obchodzi to, co się stało kilka tygodni wcześniej nad Wisłą. Na słowo "Polska" nikt nie reaguje agresją czy złością.
Jadę do Yad Vashem, instytutu zajmującego się upamiętnieniem Holokaustu. To pięknie położone miejsce w Jerozolimie, na porośniętym sosnowym gajem wzgórzu. Najważniejszą częścią jest muzeum, przedstawiające sytuację Żydów w Europie przed II wojną światową i po niej. Nie da się w tym kontekście nie wspomnieć o Polsce, o gettach w Warszawie i Łodzi, o obozach zakładanych na terytorium okupowanej Polski. Ale to nie nasz kraj stoi tam w centrum. Jest tylko kontekstem.
W muzeum spotykam głównie amerykańskie wycieczki. Turyści z plecaczkami z trudem sylabizują słowiańskie nazwy, czytają podane w dość prosty sposób opisy. Trudno zrozumieć Holokaust przez półtorej godziny zwiedzania, ale ten, kto przygotowywał wystawę, robił, co mógł.
Amerykanie suną w spokoju od sali do sali. W rozgrzanym powietrzu czuć zapach sosen.
Beczka prochu
- A, bo my mamy tu inne problemy – tłumaczy mi właściciel restauracji w Jerozolimie, z którego próbuję wyciągnąć jakiś głos oburzenia. - Widzisz, ja jestem Palestyńczykiem, ale chrześcijaninem, tu obok mam konkurencję, ale my mamy przewagę, bo podajemy alkohol. Obok mam muzułmanów, żydów. Ormian. To jest dopiero skomplikowane.
Rzeczywiście, jerozolimska starówka to beczka prochu. Otoczone murami miasto podzielone jest na cztery dzielnice: chrześcijańską, żydowską, ormiańską i muzułmańską. Wyznawców islamu jest najwięcej, ponad 20 tysięcy, czyli dwa razy więcej niż pozostałych razem wziętych. Od czasu do czasu dochodzi do incydentów. Ostatnio w muzułmańskiej dzielnicy palestyński nożownik zaatakował strażnika, zginął policjant.
To, jak skomplikowanym miejscem jest Jerozolima, widać na każdym kroku. Pod Ścianą Płaczu modlą się nie tylko Żydzi. Wzgórze Świątynne to najświętsze miejsce dla muzułmanów, ale pielgrzymują tam całe tabuny turystów. Nieopodal, w Bazylice Grobu Świętego, na kolana padają chrześcijanie, a wycieczki Azjatów pozują do selfie. Kogo w tym wszystkim obchodzi jakaś Polska?
W dniu odlotu przyjeżdżam na lotnisko wcześnie. Procedury wyjazdowe są tu wyjątkowo ostre, trzeba uzbroić się w cierpliwość i przygotować na dokładne "trzepanie", a jeśli ktoś budzi niepokój – na to, że obejrzana zostanie każda para brudnych majtek. Wyrok wręcza pracownik kontroli bezpieczeństwa. Najpierw padają standardowe pytania: cel pobytu, z kim podróżujemy. Potem na paszport trafia naklejka z długim numerem. Kluczowa jest pierwsza cyfra. W uproszczeniu jeden oznacza najniższy stopień podejrzenia, sześć – terrorystę. Dostaję pięć.
To oznacza, że muszę przejść bardziej rygorystyczną kontrolę bezpieczeństwa. Pocieszam się, że to standard bez narodowego podtekstu, razem ze mną w kolejce czeka kilkanaście osób różnych narodowości. Moja torebka zostaje dokładnie przeszukana, robione są testy na obecność materiałów wybuchowych. Majtek pokazywać nie muszę. Wszystko odbywa się – znów – z uśmiechem na ustach, w niemalże miłej, a na pewno profesjonalnej atmosferze. Idzie gładko. Ci, którym samolot za chwilę odleci, wyłapywani są przez obsługę i sprawdzani bez kolejki. Na koniec słyszę tylko jedno zdanie. I ani trochę nie brzmi ironicznie.
- Bezpiecznego lotu do domu.