Polak okrzyknięty w Niemczech bohaterem. "Nie myślałem, że mogę zginąć"
- Nie zrobiłem nic wielkiego. W czasie jazdy czułem strach, z nerwów kłuło mnie pod mostkiem. Ale nie myślałem o tym, że mogę zginąć - mówi Wirtualnej Polsce Piotr Kubacki. Kierowca ciężarówki wyjechał z tunelu Rennsteig z płonącą przyczepą. Niemieckie media okrzyknęły go bohaterem.
14.02.2024 | aktual.: 14.02.2024 19:54
W czwartek wieczorem na autostradzie A71 w Turyngii (wschodnie Niemcy) 41-letni Piotr Kubacki z Margonina (woj. wielkopolskie) przewoził ciężarówką dziewięć samochodów osobowych. Podczas jazdy najdłuższym w Niemczech tunelem autostradowym Rennsteig (prawie 8 kilometrów długości) zauważył, że zapaliła się opona lawety. Polak przejechał sześć kilometrów z płonącą przyczepą i wydostał się z tunelu.
O jego wyczynie zrobiło się w Niemczech głośno. "Zachował zimną krew i zapobiegł katastrofie" - napisał w poniedziałek "BILD", który nazwał Kubackiego bohaterem. "Die Welt" podkreślił natomiast, że według oceny niemieckiej policji kierowca zachował się właściwie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W Polsce zdania są podzielone. - Dajemy jasne informacje. Masz pożar w samochodzie - zatrzymaj się. Jeżeli widzimy, że nie jesteśmy w stanie tego pożaru ugasić, powinniśmy uciekać - mówił w Faktach TVN Kacper Michna z Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad.
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Niemieckie media nazywają pana bohaterem. Jest pan nim?
Piotr Kubacki, kierowca ciężarówki: Nie. Zwyczajnie miałem szczęście. Mogły się na przykład przepalić węże od powietrza i płonący samochód stanąłby na środku tunelu. Już by nie ruszył. Nie czuję, że dokonałem czegoś wyjątkowego, nie ma we mnie jakiejś dumy. To naprawdę było po prostu szczęście. Jestem kierowcą ciężarówki od kilkunastu lat. Zdarzały się różne sytuacje, na przykład kolizje, ale czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem.
Jak to wyglądało z pana perspektywy?
Jechałem ze strony Wurzburga w kierunku Erfurtu. Było po 23.00, lecz nie czułem zmęczenia. Akurat byłem po dziewięciogodzinnej przerwie, siedziałem za kółkiem od jakiejś godziny. Nagle usłyszałem huk. Strzeliła opona, więc zatrzymałem się w zatoczce awaryjnej i poszedłem zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Po chwili dostrzegłem płomień. No to szybko pędzę po gaśnicę i próbuję gasić! Nie udało się. Płomień przez moment się zmniejszył, ale po kilku sekundach pojawił się na nowo. Pomyślałem, że muszę za wszelką cenę wyjechać z tunelu.
Co czuje człowiek, który jedzie z płonącą przyczepą?
Cholera, nie wiem. Na pewno strach. Przecież zbiornik z paliwem nie jest pusty. Gumy co chwilę strzelają. Nawet nie wiem, jak to ubrać w słowa. Nie analizowałem żadnych scenariuszy. Miałem w głowie tylko jedną myśl: wydostać się stamtąd.
Skorzystałem z punktu SOS. Niemcy mają kamery we wszystkich tunelach, od razu mogą sprawdzić, w którym miejscu coś się dzieje. Zadzwoniłem na numer alarmowy i wydusiłem z siebie tylko, że pali mi się auto w tunelu. Nie znam języka niemieckiego. W takiej chwili człowiekowi wszystko się miesza. Po angielsku znałem "fire", a po niemiecku "ciężarówkę". Jakoś poszło. Usłyszałem "OK", więc wróciłem do auta i znowu ruszyłem.
Ciężarówka to nie jest samochód osobowy. Początkowo ogień był pięć, siedem metrów za mną. Z biegiem czasu płomienie się jednak zbliżały. Ale nie czułem żadnego gorąca na plecach. Tylko kłucie w mostku z nerwów.
Według niemieckich mediów przejechał pan sześć kilometrów.
Coś koło sześciu, może 5,5 km. Jechałem mniej więcej z prędkością 80 km/h. Bo co, gdyby przepalił się przewód i miałbym zablokowane hamulce? Albo coś by strzeliło pod wpływem płomieni? No, powiem panu, nieciekawie się jechało. Wybrałem numer kolegi. Odebrał. Ważne było dla mnie, że mogę się do kogoś odezwać. Że człowiek nie jest sam.
"Widzę czarny dym".
"Znowu coś strzeliło".
"Cholera, ogień rośnie".
"Ale iskry poleciały!".
I tak gadałem do niego przez te sześć kilometrów. Głównie o tym, co widzę i czuję. O rybach raczej nie rozmawialiśmy. Droga ciągnęła się jak flaki z olejem.
Zadzwonił pan do znajomego i po prostu powiedział mu, że jedzie pan autem z płonącą przyczepą?
Dokładnie tak. Chyba się z nim nawet nie przywitałem. Bez wstępu rzuciłem: "koło mi się pali". Radził, abym się nie zatrzymywał. "Jak jedziesz, to już nie stawaj". Wiozłem na przyczepie dziewięć samochodów. Niektóre z nich zaczęły się palić. Płomienie się rozprzestrzeniały, były jakieś trzy metry od kabiny. Ale w ogóle nie myślałem, że mogę tego nie przeżyć. Że nie wyjadę z tego tunelu.
Zapobiegł pan katastrofie?
Wszystko mogło się skończyć dużo gorzej. Z drugiej strony, oglądałem materiał w polskiej telewizji, gdzie eksperci wypowiadali się, że powinienem zatrzymać samochód i wysiąść. Jak to bywa w takiej sytuacji, pojawiają się różne opinie. Postąpiłem tak, jak czułem.
Po powrocie do Polski czytałem o podobnej historii z tunelu na granicy francusko-włoskiej, gdzie zginęło ponad trzydziestu ludzi (pożar w tunelu Mont Blanc 24 marca 1999, śmierć poniosło 39 osób - przyp. red.). W tunelu walczy się z ogniem dużo trudniej niż w przestrzeni otwartej. Widziałem w internecie nagrania z kamer. Kiedy stałem przy punkcie SOS, przejeżdżał koło mnie samochód osobowy. A potem nikogo nie było. Niemcy musieli już zamknąć tunel.
Jak pan zareagował, gdy zobaczył pan wyjazd?
Poczułem ogromną ulgę. Znów nie wiem, jak oddać emocje słowami. Pomyślałem: "Najważniejsze, że jestem na powietrzu. Mogę w każdej chwili wyskoczyć i uciekać". Teoretycznie w tunelu również mógłbym. Ale zostawiłbym na środku płonącą przyczepę. Zaraz po wyjeździe chwyciłem dokumenty, telefon i kurtkę i opuściłem samochód. Nie powiem, żebym czuł spokój. Ale cieszyłem się, że nie stanie się nic gorszego. Po chwili zjawiła się straż pożarna. Zadzwoniłem do żony, że jestem cały i zdrowy. Gdyby przeczytała o wypadku w mediach, mogłaby to mocno przeżyć. Na szczęście wyszedłem z całej sytuacji bez szwanku. Strażacy zabrali mnie do samochodu, w międzyczasie zjawiła się policja. Spisali dane, sprawdzili trzeźwość. Jak już ugaszono pożar, zrobili dokumentację zdjęciową.
W mediach pojawiają się informacje, że na przyczepie spłonęło sześć z dziewięciu samochodów.
Tak. Cztery spłonęły całkowicie, a dwa są spalone od tyłu w trzydziestu, czterdziestu procentach. Na szczęście ciężarówka w ogóle nie ucierpiała, była sprawna. W nocy normalnie się w niej przespałem. Nad ranem stres minął, zniknęło kłucie w mostku. A po powrocie do Polski normalnie kontynuowałem pracę. Jak to mówią - co cię nie zabije, to cię wzmocni.
Prześledził pan, co pisali o panu niemieccy dziennikarze?
Nie. Koledzy podsyłali jakieś linki do artykułów, nagrania wideo. "Zobacz, jak o tobie piszą!". Za dużo czasu nad tym nie spędzałem. Tylko kuzyn się śmiał, że teraz musi sobie zrobić ze mną selfie. Odpowiedziałem, że jak chce wstawić na Facebooka, to musi zapłacić pięć złotych! Pochwały w mediach są miłe, ale to nie tak, że zaraz powieszę artykuły o sobie na ścianie. Zamieszanie potrwa tylko "pięć minut". Za chwilę wszystko ucichnie. I bardzo dobrze.
Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski