"Polacy mają to gdzieś, Irlandczycy wręcz odwrotnie"
W Irlandii jeździ się zgodnie z przepisami, za to ludzie nie umieją parkować. Zostawiają przeto samochody na ulicy, z reguły nie zadając sobie trudu wjechania na krawężnik. W Polsce jest odwrotnie: nikt nie zawraca sobie głowy przepisami, za to każdy przeciętny Polak umie wymanewrować swoim bolidem "na kopertę", dzięki czemu zaparkuje nawet tam, gdzie nie ma miejsc do parkowania. W Irlandii mają tez specyficzne zabawy: jedna z nich polega na tym, by ukraść auto, a następnie spalić je albo wrzucić do rzeki.
18.01.2011 | aktual.: 18.01.2011 13:34
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Co prawda w poprzednim felietonie zasygnalizowałem już, że coś jest na rzeczy, jeśli chodzi o różnice między Polską a Irlandią w dziedzinie motoryzacji, ale niezgodności między oboma krajami w tym zakresie są tak zaskakujące, że postanowiłem rozwinąć temat i poświęcić im osobny odcinek niniejszej serii.
Otóż z racji przyzwyczajenia przestałem już dostrzegać takie niuanse, ale rzeczywiście, przyznaję: Ireneusze jeżdżą zgodnie z przepisami. Jak niektórzy czytelnicy z Polski zapewne mogli gdzieś słyszeć, na terenie zabudowanym w niemal całej Europie obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 kilometrów na godzinę i w Irlandii nie jest inaczej. Oznacza to, że nie można jechać szybciej i taki też sens tego przekazu rozumieją tubylcy. Jadą więc nie szybciej niż 50. Niektórzy szaleńcy są jednak krnąbrni i rozpędzają się do 60 kilometrów, a nawet potrafią pojechać 70, budząc jednocześnie zgrozę i podziw współużytkowników jezdni. Warto przy okazji zauważyć, że ich automobile bywają często naprawdę luksusowe i z pewnością mogłyby bez problemu przekroczyć dozwoloną prędkość nawet czterokrotnie, ale cóż robić. Przecież obowiązuje ograniczenie.
Innym irlandzkim fenomenem jest użytek kierunkowskazu, którym sygnalizuje się chęć zmiany pasa. Kiedy chce się zjechać na sąsiedni pas ruchu, włącza się kierunkowskaz, dzięki czemu samochody na tym pasie zwalniają, by przepuścić migającego. Jest to bardzo pożyteczny obyczaj, który szczerze polecam pod rozwagę polskim kierowcom, ponieważ fundamentalnie ułatwia poruszanie się po ulicy.
Jeśli, mimo przepisów, ktoś chce dosypać węgla i spojrzeć śmierci w oczy, może to zrobić przy pomocy manewru wyprzedzania. Polega on na tym, że zbliżając się do samochodu, który jedzie przed nami i robi to za wolno jak na nasze standardy, włączamy kierunkowskaz, omijamy delikwenta i wracamy na ten sam pas, ponownie migając, by wolniejszy kierowca wiedział, co chcemy zrobić. Wszystko to jest bardzo mądre i wygodne, i naprawdę polecam Polakom pożyczyć sobie te sprytne metody. Będzie to jedna z niewielu rzeczy zmałpowanych z Zachodu, które naprawdę mogą nam ułatwić życie, bądź nawet przedłużyć je znacznie. Słowo byłego harcerza, który wyleciał z ZHP za nie płacenie składek.
Odwrotnie proporcjonalnie prezentują się talenta i-Ludzi w parkowaniu. I-Ludzie nie mają takich talentów. Zostawiają więc swoje drogocenne (jak już wspominałem) automobile na ulicy, w miejscu gdzie akurat zachciało im się z nich wysiąść. To dużo prostsze i całkiem bezstresowe, niestety nie dla tych, którym przychodzi później przejechać tą drogą. Przeciętna ulica na peryferiach Dublina jest w zasadzie nieprzejezdna, z powodu samochodów, które stoją na jej środku, jakby były porzucone. Stoją również na zakrętach, a nawet zdarzają się na rondzie. Osobiście przejeżdżam przez taką okolicę dwa razy dziennie, a właściwie po niej lawiruję.
Jeździ się więc tutaj slalomem, wymijając blaszane święte krowy, o ile akurat dwie nie stoją obok siebie. Wtedy się już nie jeździ. Działa to trochę jak "leżący policjant" albo inny ogranicznik prędkości i o ile z jednej strony męczy mnie to niemiłosiernie, kiedy przepycham się przez jedną z takich uliczek co rano, to z drugiej znajduję jedną dość racjonalną przyczynę tej nonszalancji tutejszych kierowców. Krawężniki w tym kraju są naprawdę niedorzecznie wysokie i służą do wyrywania zderzaków oraz haratania podwozia. Czasem zastanawiam się czy to aby nie zmowa producentów części zamiennych, choć tu w sumie nie ma mody na naprawianie tego, co się zepsuło i naród raczej woli kupować nowe.
Z parkowaniem na placach parkingowych i wszelkich innych miejscach, gdzie istnieją miejsca do tego celu przeznaczone, sprawa polega na tym, że parkujemy auto obowiązkowo pod kątem, a w dobrym guście jest też zastawić kogoś, by musiał czekać na nas z odjazdem. Z pewnością będzie doskonała okazja do pogadania. To wina tempa życia i poszukiwania straconego czasu. Po co marnować go wykonując jakieś nieracjonalne akrobacje między dwoma białymi liniami, skoro można zrobić to samo, co zawsze i zatrzymać samochód tam, gdzie akurat stanął. Samochody w Irlandii mają też obowiązkowo galerię wgnieceń i dziur na drzwiach i bocznych burtach. Do dobrego tonu należy podjechać tak blisko do sąsiedniego auta, by trzeba było przeciskać się przez szparę w drzwiach, którymi wypada pierdyknąć drzwi sąsiada, uwieczniając się w postaci stylowego wgniecenia. Służy to w tej samej roli co gwiazdki namalowane na lufach czołgów i kadłubach samolotów i ma oznaczać, ile udanych parkowań odbyło się w tym sezonie. W następnym samochód
będzie już nowy i zabawę będzie można zacząć od początku, a podziurawione auto odkupią zaprzyjaźnieni Polacy.
Używanie biegu wstecznego jest w Irlandii sprzeczne z logiką postępu i polega na tym, że jeśli już kogoś zły los zmusił do pojechania tyłem, na znak protestu wgniata dowolnie wybraną część karoserii sąsiedniego samochodu, nadziewa się na śmietnik albo latarnię, a także cudem nie zabija pieszego, który żyje w separacji z ruchem drogowym i nie zauważa samochodów z przyczyn ideologicznych. Nawiasem mówiąc to insza inszość w temacie irlandzkich norm, że piesi wychodzą na ulicę bez specjalnego zainteresowania, gdzie to robią i jak to robią, a także po co. Bez względu na to, czy ktoś jedzie, czy nie.
Zrzucam to wszystko na karb tutejszego legendarnego wyluzowania, które czasem niebezpiecznie ociera się o lenistwo, ale zdarzają mi się też sytuacje, kiedy zmory parkingowej i-Ludzi nie umiem żadną miarą wytłumaczyć. Przekonała mnie o tym pewna Irlandka, która postawiła kiedyś wielkiego familijnego SUV-a 20 centymetrów obok moich drzwi kierowcy, na puściusieńkim placu o rozmiarach szkolnego boiska. Śmiejąc się i przepraszając, usiłowała wyjąć dziecko z fotelika samochodowego, który był po mojej stronie. Zachowałem się jak wariat: przeparkowałem auto dwa metry dalej. Spojrzała na mnie podejrzliwie, najwyraźniej rozumiejąc, że muszę być obcy w tej okolicy, a już z całą pewnością jakiś przewrażliwiony.
Fenomenalny jest też dla mnie fakt, że nikt się tu na nikogo nie wścieka za takie praktyki. Gdybym był miejscowy, śmiałbym się i przepraszał na tej samej zasadzie i bez oporów dał sobie obić drzwi, uznając to za absolutnie normalne.
Kradzież samochodów w Irlandii występuje pod nazwą "joyride" i jest połączona z atrakcjami natury chirurgicznej. Joyriderzy, podobnie jak Easy Riderzy, zazwyczaj marnie kończą swoją podróż, wbijając się uprowadzonym pojazdem w witrynę sklepu, kasując mur kamienny albo bramę lub wszystko inne, o co można rozbić się w drobny mak i zostać kebabem. Dzieje się tak, ponieważ joyriderzy przekraczają ograniczenie prędkości i kolejny zakręt w końcu tego nie wytrzymuje. Inny joy polega na tym, by ukraść auto, a następnie spalić je albo wrzucić do rzeki. Z jakichś bliżej nieokreślonych powodów ulubionym pojazdem, używanym do tego celu, jest archiwalny model nissana micra z lat 90. Mieszkałem kiedyś nieopodal kanałku, w którym regularnie witały nowy dzień przepływające ku Zachodowi połamane stoły, komody, telewizory oraz nissany micra. Zastanawiałem się nawet, czy nie złowić sobie jednego. Niektóre były w naprawdę dobrym stanie, aczkolwiek miały feler w postaci kierownicy po stronie pasażera.
A skoro już o tym mowa, to przyzwyczaiłem się już do jeżdżenia po niewłaściwej stronie jezdni i wrzucania biegów niewłaściwą ręką. To nie jest znowu takie trudne, wystarczyło tylko przekwalifikować sobie lewicę. Przekwalifikowanie lewicy to w końcu nasza nowa polska tradycja. Po jakimś czasie człowiek uczy się też odwracać przez lewe ramię przy cofaniu, a także patrzeć się w lewą stronę w poszukiwaniu wstecznego lusterka. Jest jednakowoż jedna rzecz, która dowodzi, że samochód w ruchu lewostronnym to wymuszony wybryk natury, i że ten system nie ma sensu. Układ pedałów w samochodzie tego typu jest dokładnie taki sam, jak w "prawostronnym", co w tym przypadku oznacza, że gaz jest przy drzwiach po prawej, zaś sprzęgło przy samym przepierzeniu po lewej stronie. Kiedy zdejmie się z tego sprzęgła nogę, obok nie ma już miejsca, by ją odłożyć. Jest go za to aż za wiele przy gazie, tylko po co komu przy gazie miejsce na nogę, skoro jadąc i tak się jej z tego gazu nie zdejmuje? Trzeba zatem kombinować, trzymając lewą
stopę w powietrzu albo pod siedzeniem. Można też, jak sądzę, założyć nogę na nogę; byłoby to poniekąd bardzo angielskie.
Tak czy owak, przyzwyczaiłem się do tych biegów w lewej mańce. Do tego stopnia, że przestawianie się w drugą mańkę jest dla mnie coraz trudniejsze. Trzeba się nieźle napocić, kiedy człowiek przyjeżdża do jakiejś innej cywilizacji, gdzie mają kierownicę po lewej stronie samochodu, zaś samochód jeździ po prawej stronie ulicy. Wszystko kiełbasi się w głowie, bo oto szarpiemy klamkę zamiast lewarka zmiany biegów i kosimy krzewy na poboczu, dziwiąc się że pojazd ma jeszcze jakieś rozwinięcie po tej stronie, gdzie zazwyczaj go nie miał. Jeśli na dodatek jesteśmy w Polsce i zwolnimy w mieście poniżej 100 kilometrów na godzinę, inni kierowcy będą błyskać na nas światłami szosowymi, trąbić klaksonem, podgłaśniając jednocześnie umpa-umpa, a także demonstrować lokalne normy w kontaktach międzyludzkich, wyzywając nas radośnie od palantów i świń. Ale to już jest temat na inną bajkę, moje drogie dzieci. Choć na szczęście miejsca na lewą nogę jest tutaj bez liku.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński