Pół wieku wojny w Kolumbii. Czy partyzanci z FARC wreszcie porozumieją się z rządem?
Ta wojna trwa już prawie 50 lat - dłużej niż jakakolwiek inna na zachodniej półkuli. Kosztowała życie setek tysięcy ludzi, pięć milionów skazała na bezdomność, a jej społeczne i polityczne efekty będą odczuwane jeszcze przez wiele pokoleń. Teraz jednak konflikt w Kolumbii ma szanse dobiec końca - i to dzięki dyplomacji. Ale czy to się uda?
Blisko dwa tysiące masakr, 220 tysięcy zabitych, 27 tysięcy porwań. Do tego 10 tysięcy ofiar min przeciwpiechotnych, 6400 dzieci zmuszonych do noszenia broni i pięć tysięcy nierozwiązanych zaginięć.
Raportów na temat kosztów trwającego pół wieku konfliktu w Kolumbii pojawiło się już bez liku. Żaden nie był jednak tak szczegółowy jak opublikowany w połowie lipca "Wystarczy! Wspomnienia wojny i godności".
Badacze kolumbijskiego Narodowego Centrum Pamięci Historycznej przez pięć lat podróżowali po najodleglejszych zakątkach kraju, oglądając miejsca kaźni, poszukując świadków i wertując wszelkie dostępne archiwa. Efekty ich pracy - 434 strony wypełnione statystykami, relacjami i zdjęciami - wyraźnie pokazują, że w tym konflikcie nikt nie zachował czystych dłoni.
Chociaż raport powstał za państwowe pieniądze, jego twórcy nikogo nie wybielają. I mówią: o ile lewicowi partyzanci Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC) mają na sumieniu wiele okrutnych zbrodni, w tym większość porwań, tak służby bezpieczeństwa i powiązane z finansowymi elitami grupy paramilitarne odpowiadają za blisko 70 proc. masowych mordów. - To jedna z niewygodnych prawd, które musimy zaakceptować. Sięgnęliśmy dna, a wojna odczłowiecza nas wszystkich. Jeśli nie weźmiemy na siebie odpowiedzialności, nie uda nam się jej zakończyć - powiedział w czasie oficjalnej prezentacji raportu prezydent Kolumbii Juan Manuel Santos. - Tylko prawda pozwoli nam zacząć od nowa - dodał.
"Nowy początek" jest motywem, z którym Kolumbijczycy będą stykać się w najbliżej przyszłości bez przerwy. Od prawie roku rząd w Bogocie i FARC prowadzą intensywne rozmowy pokojowe. Zdaniem ekspertów, szanse na dojście do porozumienia jeszcze nigdy nie wydawały się tak duże. Pułapek jednak nie brakuje. Tak jak samo jak tych, którzy nie chcą, by krew przestała płynąć.
Nieco tła
Mimo że obecna wojna trwa od pięćdziesięciu lat, Kolumbia stała się niespokojnym miejscem znacznie wcześniej. Od połowy XIX wieku istniały w niej tylko dwie liczące się siły polityczne: partie liberałów i konserwatystów. Różniło je niemal wszystko, od wyznawanych wartości po podejście do gospodarki, ale jedno łączyło - obie obsadzone były przez białych potomków hiszpańskich kolonizatorów. Stanowiący zdecydowaną większość społeczeństwa metysi, Indianie i Afrokolumbijczycy nie mieli swych reprezentantów. Gdy w 1948 roku zamordowano liberalnego kandydata na prezydenta, kraj pogrążył się w wojnie domowej. La Violencia (Przemoc), jak dziś nazywa się ten okres, pochłonęła 200 tysięcy ofiar. Większość z nich stanowili mieszkańcy wsi.
Po dziesięciu latach liberałowie i konserwatyści zawarli pokój i podzielili się władzą. Chłopi zostali w tym układzie całkowicie pominięci - nie odzyskali nawet ziemi, którą odebrali im bojówkarze obu partii. Na gruncie społecznej frustracji dużą popularność zaczęli zdobywać komuniści. Część z nich chciała zmienić sytuację campesinos przy pomocy legalnych metod, ale wielu wierzyło już tylko w walkę zbrojną. W 1964 roku kilka mniejszych marksistowskich grup połączyło siły i utworzyło FARC. Dało to początek jednej z najdłuższych wojen w historii. Skrytość
Gdy w zeszłym roku rząd Santosa przyznał, że prowadził z partyzantami potajemne pertraktacje na temat rozpoczęcia oficjalnych rozmów pokojowych, wielu nie kryło zdziwienia. Ostatnia dekada nie należała do udanych dla rebeliantów - korzystając z hojnego wsparcia USA, Santos i jego poprzednik Alvaro Uribe zadali im wiele dotkliwych ciosów. FARC straciły kilku czołowych dowódców i dużą część poparcia wśród chłopów, a szeregi guerrilleros skurczyły się o ponad połowę. Rewolucyjne Siły Zbrojne nie przypominały już organizacji, która na przełomie wieków kontrolowała prawie połowę kraju.
Zamiast z nimi dyskutować, twierdzili krytycy negocjacji (z Uribe na czele), Santos powinien wykorzystać okazję i rozprawić się z komunistami raz na zawsze. Ale to nie byłoby takie proste.
Mimo osłabienia, FARC nadal liczą około ośmiu tysięcy członków. To zbyt mało, by otwarcie walczyć z liczącym blisko 250 tysięcy żołnierzy wojskiem, ale wystarczająco dużo, by przez lata prowadzić wojnę podjazdową w dżungli, utrudniać inwestycje i przeprowadzać ataki terrorystyczne. Rząd Santosa uznał, że Kolumbijczycy cierpieli już zbyt długo. Ekonomiści obliczają zresztą, że koniec walk mógłby zwiększyć wzrost PKB o 1,5 proc.
Jak ustalono podczas wstępnych rozmów, proces pokojowy ma skupić się na pięciu aspektach: reformie rolnej, prawach politycznych, rozbrojeniu, przemycie narkotyków i ofiarach - w takiej właśnie kolejności, bez możliwości omijania niewygodnych punktów.
Nim jednak obie strony mogły zasiąść do stołu, musiały sobie zaufać - przynajmniej w minimalnym stopniu. W przeszłości negocjacje między nimi zawsze kończyły się bowiem tragicznymi w skutkach zdradami.
W połowie lat 80. prezydent Beliasario Betancur objął część partyzantów amnestią, zaproponował zawieszenie broni i zalegalizował Unię Patriotyczną, która miała być politycznym przedstawicielem komunistów.
Ale gdy tylko partia zaczęła zyskiwać popularność, powiązane z władzą elity nasłały na nią szwadrony śmierci. W ciągu czterech lat życie straciło około trzech tysięcy lewicowych działaczy.
Kolejną szansę dyplomaci dostali w 1998 roku, gdy władzę w kraju przejął Andres Pastarana. Idąc na szerokie ustępstwa, konserwatywny prezydent wykroił na południu kraju strefę zdemilitaryzowaną, która miała posłużyć rozmowom pokojowym. Jak okazało się później, partyzanci wykorzystywali ją do przegrupowania swoich sił, szkolenia rekrutów i ukrywania setek zakładników. Po trzech latach walki wybuchły z nową mocą.
Trudna sztuka dyplomacji
Pomimo wspólnych uprzedzeń, w październiku 2012 roku przedstawiciele rządu z Bogoty i FARC spotkali się podczas wstępnej tury rozmów w Oslo. Kolejne, mediowane przez norweskich i kubańskich dyplomatów, odbyły się w Hawanie. Do tej pory doszło już do dwunastu takich zjazdów. Zdaniem części ekspertów to znak, że wbrew trudnościom, obie strony naprawdę próbują do czegoś dojść. Pierwszym - i wyjątkowo trudnym - tematem dyskusji była reforma rolna. Według szacunków ONZ, 1 proc. Kolumbijczyków posiada dziś aż ponad połowę terenów użytkowych. Nierówny podział ziemi od początku był leitmotivem FARC (co nie przeszkadzało im niekiedy zajmować, w ramach "walki rewolucyjnej", należących do chłopów pól). Negocjatorzy osiągnęli kompromis w tej kwestii dopiero w maju. Jak ustalili, rząd ma utworzyć "bank rolny", który obejmie pieczę nad ponad sześcioma milionami hektarów ziemi zrabowanej podczas wojny, a następnie zajmie się rozdzieleniem jej wśród pięciu milionów przesiedlonych.
Porozumienie wypełniło wielu obserwatorów optymizmem. - To wielki przełom i sytuacja bez precedensu. Rząd i FARC nigdy, przenigdy nie potrafiły przemówić jednym głosem w sprawie reformy rolnej i praw chłopów - zachwycał się były minister zdrowia i dyrektor organizacji Indepaz Camilo Gonzalez Posso.
Sceptycy podkreślają, że dokładna treść porozumienia pozostaje nieznana - negocjatorzy postanowili utrzymać szczegóły rozmów w tajemnicy, by "uniknąć nacisków". - Nie wiemy, co tam jest, na razie to tylko kilka obietnic i ogólników - narzekał w rozmowie z al-Dżazirą kolumbijski politolog Alfredo Rangel.
Jeszcze więcej kontrowersji otacza drugi punkt procesu pokojowego - prawa polityczne, zwłaszcza w kontekście członków FARC. Najnowsze badania opinii publicznej pokazują, że 70 proc. Kolumbijczyków nie chce, by partyzanci brali udział w życiu politycznym kraju. W czerwcu sąd administracyjny tymczasem ponownie zalegalizował Unię Patriotyczną, a rząd próbuje wprowadzić zmiany w konstytucji, które ułatwiłyby demobilizację partyzantów i przyznanie amnestii wszystkim z wyjątkiem "najbardziej odpowiedzialnych za łamanie praw człowieka". Human Rights Watch i Amnesty International obawiają się, że pozwoli to uniknąć kary nawet zbrodniarzom wojennym.
Wyzwania
Prezydent Santos twierdzi, że pertraktacje mogą zakończyć się już w listopadzie. Biorąc pod uwagę, że dyskusje nad samą reformą rolną trwały siedem miesięcy, wydaje się to nieosiągalne. Tym bardziej, że w kraju ciągle trwają walki.
Nauczony doświadczeniem z czasów Pastarany, rząd w Bogocie od początku zapowiadał, że nie zgodzi się na zawieszenie broni przed podpisaniem ostatecznego układu pokojowego. Przekaz był jasny - jeśli FARC będą się ociągać, wojsko "zmobilizuje" je przy użyciu siły. To ostrze ma jednak dwa końce. W połowie lipca partyzanci zaatakowali żołnierzy strzegących ropociągi w regionie Arauca, zabijając 15 żołnierzy. Chociaż rebelianci od razu zapewnili, że nadal chcą pertraktować, a nawet zaoferowali uwolnienie amerykańskiego zakładnika, sytuacja stała się bardzo napięta.
Opóźnienia w rozmowach mogą mieć fatalne skutki. W przyszłym roku w Kolumbii odbędą się wybory prezydenckie. Dla Santosa nie zapowiadają się najlepiej - obecnie ma najniższe od lat poparcie i raczej niewiele pomysłów, by to zmienić. Jeśli do władzy dojdzie polityk o bardziej bojowym nastawieniu, proces pokojowy może się zawalić. Tak samo może się stać, jeśli niepokorne oddziały FARC będą sabotować rozmowy. Zakończenie pięćdziesięcioletniego konfliktu będzie wystarczająco trudne bez takich przeszkód.