Pokój w DR Konga musi jeszcze poczekać. Kongijski rząd odmówił podpisania układu pokojowego
Kongijski rząd odmówił podpisania układu pokojowego z partyzantami Tutsi, którzy przez półtora roku prowadzili zbrojną rebelię na wschodzie kraju. Kinszasa, która przed tygodniem pokonała partyzantów, zapowiada, że może co najwyżej przyjąć ich kapitulację.
12.11.2013 | aktual.: 12.11.2013 16:13
Uroczystość podpisania pokoju, kończącego ciągnące się od prawie dwudziestu lat wojny nad afrykańskimi Wielkimi Jeziorami, zapowiadano na poniedziałek. Gospodarz i pośrednik pokojowych rokowań, prezydent Ugandy Yoweri Museveni zaprosił do swojej rezydencji w Entebbe nad jeziorem Wiktorii specjalnych przedstawicieli ONZ, Unii Afrykańskiej, Unii Europejskiej, USA, a także dziennikarzy. Czekali dwie godziny, ale przedstawiciele władz kongijskich w ogóle się nie zjawili.
We wtorek Kongijczycy ogłosili zaś, że wyjeżdżają do Kinszasy, a z rebeliantami Tutsi nie zamierzają zawierać żadnych układów pokojowych, lecz co najwyżej mogą przyjąć ich kapitulację.
- Jak można podpisać układ pokojowy z kimś, kto nie istnieje? - drwił w Entebbe rzecznik kongijskiego rządu Lambert Mende. - A dodatkowo, układając się ze zbrodniarzem, unieważnia się zbrodnie, których się dopuścił - podkreślił.
Przed wyjazdem z Entebbe Mende oskarżył też gospodarzy z Ugandy, że podczas rokowań nie byli wcale bezstronni, lecz sekundowali rebeliantom z Ruchu 23 Marca.
Wojna w krainie Wielkich Jezior
Odkąd wiosną zeszłego roku kongijscy Tutsi wszczęli najnowsze powstanie na wschodzie kraju, przy granicy z Ugandą i Rwandą, oba kraje były oskarżane o wspieranie rebeliantów.
Kampala i Kigali od lat oskarżane są o to, że wywołują i wspierają zbrojne powstania na wschodzie Konga, by z jego wschodnich prowincji stworzyć sobie strefę buforową, zabezpieczającą przed ukrywającymi się tam rodzimymi rebeliantami. Dodatkowo, korzystając z wojennego chaosu, sąsiedzi plądrują przebogate złoża kongijskich surowców.
Dzięki wojskowej pomocy Rwandy partyzanci z Ruchu 23 Marca przez ponad rok gromili kongijskie wojsko i to oni dyktowali warunki Kinszasie. Sytuacja zmieniła się latem, gdy Zachód, grożąc Rwandzie sankcjami, wymusił na niej wstrzymanie pomocy dla rebeliantów, a ONZ utworzyła specjalną, trzytysięczną brygadę, która jako pierwszy w historii oddział "błękitnych hełmów" miała prawo uczestniczyć w operacjach zaczepnych przeciwko partyzantom.
Na przełomie października i listopada kongijskie wojsko wraz z żołnierzami ONZ rozgromiło pozostawionych samych sobie partyzantów Tutsi, którzy uciekli do Ugandy, gdzie złożyli broń i obwieścili koniec powstania. Wojenne zwycięstwa i wsparcie ONZ natchnęły pewnością siebie przedstawicieli Kinszasy, którzy z każdą wygraną bitwą coraz niechętniej godzili się na jakiekolwiek ustępstwa wobec partyzantów.
Amnestia kością niezgody
Największą przeszkodą w zawarciu pokoju w Entebbe stała się sprawa amnestii dla partyzantów. Kinszasa zgodziła się na amnestię dla szeregowych partyzantów, ale nie dla wszystkich przywódców rebelii, jak to się działo w przeszłości. Pod znakiem zapytania stanęła zwłaszcza przyszłość wojskowego przywódcy powstania płk. Sultaniego Makengi, który wraz z 2 tys. partyzantów złożył broń w Ugandzie.
Ugandyjski prezydent naciskał na Kongijczyków, by ułaskawili także Makengę i nie zważali na żądania Zachodu ani rozesłane już za buntownikiem listy gończe Międzynarodowego Trybunału Karnego. We wtorek, po fiasku rokowań, Museveni winą za niepowodzenie obarczył właśnie nadmierną jego zdaniem uległość Kongijczyków wobec Zachodu i jednoczesne lekceważenie potrzeb i życzeń ich afrykańskich sąsiadów.
We wtorek władze Ugandy obwieściły, że komendant powstania kongijskich Tutsich Sultani Makenga nie jest ich więźniem. Kampala zapowiedziała, że wyda Makengę wyłącznie Kongijczykom (a nie trybunałowi z Hagi) i dopiero wówczas, gdy ci zawrą z partyzantami umowę pokojową.
Niepewna przyszłość
Fiaska rozmów w Entebbe nie może odżałować Martin Kobler, szef dwudziestotysięcznej, największej w historii misji pokojowej ONZ w Kongu. Po rozbiciu powstania Tutsich podległa Koblerowi specjalna brygada "błękitnych hełmów" miała zabrać się za rozbrajanie i gromienie wszystkich pozostałych, pomniejszych ugrupowań partyzanckich na wschodzie Konga.
Ugoda pokojowa między Kinszasą i rebeliantami Tutsi przy jednoczesnym zobowiązaniu Rwandy, że nie będzie więcej dokonywać zbrojnych inwazji na sąsiada, miała stać się początkiem procesu, kończącego przewlekłe wojny w regionie Wielkich Jezior, które od połowy lat 90. pochłonęły kilka milionów ofiar.
Kiedy rzecznik ugandyjskiego rządu Ofwono Opondo zapowiedział, że "pokój zostanie podpisany, kiedy Kongijczycy zmienią zdanie," jego słowa można było odczytać zarówno jako otuchę, jak i pogróżkę.
Wojciech Jagielski, PAP