Podróżują, by żebrać, żebrzą, by podróżować. Biedaturystyka nowym trendem© .

Podróżują, by żebrać, żebrzą, by podróżować. Biedaturystyka nowym trendem

Tomasz Augustyniak
23 lutego 2018

Biedaturyści, zwani też "begpackerami", są nowym zjawiskiem w Azji Południowo-Wschodniej. To młodzi ludzie z Zachodu żebrzący o pieniądze na ulicach miast masowo odwiedzanych przez podróżników. Trend nie słabnie, budząc na świecie coraz więcej kontrowersji. Doczekał się już nawet swojego guru.

Kiedy Benjamin Holst, były pracownik sklepu na stacji kolejowej w niemieckim Wetzlar, wsiadał do samolotu lecącego do Tajlandii, nie zamierzał już wracać na stałe. Po tym, jak stracił pracę i mieszkanie, postawił wszystko na jedną kartę i postanowił poszukać szczęścia na obcym kontynencie. Bynajmniej nie chodziło jednak o zatrudnienie. Holst, który odkrył, że dzięki zwracającej uwagę chorobie nogi (Niemiec cierpi na rzadką chorobę, objawiającą się nienaturalnie spuchniętą kończyną) może liczyć na współczucie obcych, został żebrakiem na ulicach Bangkoku. Nie upłynęło zresztą wiele czasu, zanim stał się kimś znacznie więcej: bohaterem legend miejskich i idolem begpackerów – młodych obieżyświatów, którzy za pieniądze wyproszone na ulicach miast Globalnego Południa fundują sobie wakacje.

Spłukani globtroterzy

Można ich spotkać w całej Azji. To młodzi biali ludzie z zamożnych państw bez długoterminowego planu na życie, bez stałej pracy ani planów stabilizacji. Część z nich pracuje w rodzinnych krajach przez całe lato, żeby później móc przez kilka miesięcy podróżować. Ale są i tacy, którzy z tych podróży nie chcą wracać i prędzej czy później muszą znaleźć sposoby utrzymania się na miejscu.

To niełatwe, bo białych z automatu uważa się tu za bogatych – tych, których stać, którzy przyjechali wydawać, a nie zarabiać. Niskobudżetowi podróżnicy pracują czasem w tajskich czy indyjskich barach i kawiarniach, których właściciele zapewniają, że miejscowa klientela ciągnie do nich jak muchy do miodu. Niektórzy uczą angielskiego, a czasami udaje im się dostać robótkę w modelingu gdzieś w Malezji albo na Sri Lance.

Obraz
© Getty Images / Młodzi Europejczycy jeżdżą do biednych krajów bez pieniędzy, prosząc o wsparcie znacznie uboższych od siebie

Tym, którzy nie mają tyle szczęścia, pozostaje bycie kreatywnym. W turystycznych dzielnicach sprzedają obrazy, ręcznie wykonane bransoletki, ubrania i pocztówki. Grają na gitarach, tańczą i śpiewają. Da się na tym zarobić tyle, że wystarcza na łóżko w hostelu i najtańsze lokalne jedzenie. Od czasu do czasu można się nawet szarpnąć na latte i croissanta, które w sieciowej kawiarni kosztują tyle, co kilka obiadów. Na bilet lotniczy wystarcza już rzadko. Żeby uzbierać środki na dalszą podróż, permanentni wczasowicze coraz częściej decydują się więc na żebranie.

Fotografie białych podróżników proszących przechodniów w Bangkoku o pieniądze stały się hitem mediów społecznościowych. "Podróżuję po Azji bez pieniędzy. Pomóżcie mi ufundować wyprawę" – głosiła prośba na tabliczce trzymanej przez jednego z biedaturystów. Powstał też nowy anglojęzyczny termin: "begpacker" – połączenie słów "backpacker" (turysta z plecakiem) i "żebrak". Popularność nowego trendu wywołała gorącą dyskusję w sieci. Czy takie żebranie jest etyczne? Czy nie jest przypadkiem żerowaniem na gospodarkach niezamożnych krajów? Czy zmieni wizerunek zachodniego turysty?

Wstyd za uprzywilejowanych

Po fali tweetów i postów na Facebooku przyszła fala komentarzy w prasie. Ben Groundwater z australijskiego Travellera: "Begpackerzy najwyraźniej nie rozumieją, jak dobrze im się żyje. Nie mają pojęcia o swoich przywilejach białych ludzi, niezwykłym szczęściu, że urodzili się w rozwiniętym kraju, dzięki czemu mają środki na podróże po świecie jako nasto- czy dwudziestoparolatkowie, że to czyni ich zdumiewającymi wręcz szczęściarzami".

Inni komentatorzy pisali ostrzej: młodzi, zdrowi podróżnicy chodzący z kubkiem w ręku i proszący obcych, zarówno innych turystów, jak i miejscowych, żeby sfinansowali im wypoczynek, przynoszą wstyd swoim rodzinnym krajom. Zwłaszcza że przeciętny dochód w miejscach, do których podróżują, jest znacznie niższy od tego, co mogliby zarobić u siebie za minimalną pensję.

"Jest coś prawdziwie irytującego w młodych ludziach z Zachodu, cieszących się wszystkimi przywilejami: bogactwem, wykształceniem i wysokim statusem na świecie, którzy mimo to starają się prosić o pieniądze w biednym kraju, żeby mieć pewność, że wystarczy im na kolejną imprezę na plaży" - napisała w brytyjskim dzienniku "The Independent" publicystka Helen Coffey podkreślając, że są sytuacje, w których wyciągnięcie ręki po pomoc jest uzasadnione, a bycie ulicznym artystą albo sprzedawcą może być pełnoprawnym sposobem zarobkowania.

Obraz
© ImSoloTraveller/Twitter / Jedni żebrzą, inni handlują rękodziełem. Tak czy inaczej ich sposób "zarobkowania" budzi mieszane uczucia

Co innego, kiedy ktoś świadomie wybiera się w podróż bez pieniędzy i liczy, że jakoś to będzie. Krytycy takiej strategii mówią, że założenie, że lecimy dokądś bez wystarczających środków, licząc na szczodrość miejscowych oznacza, że będziemy żerować na tamtejszej gospodarce i mieszkańcach.

Bieda jest glamour

Podróżowanie "za darmo" albo półdarmo stało się jednak modne. Pojawiło się jako motyw w serialach i reality shows (np. Free Ride, Azja Express). Publikacja fotek z podróży na Snapchacie czy Instagramie nadal jest wyznacznikiem statusu, niezależnie od tego, czy zdjęcia pokazują życie kupione za własne czy wyżebrane pieniądze. Być może to ta moda umożliwiła międzynarodową karierę Benjamina Holsta.

Od czasu wyjazdu z kraju Niemiec przechwalał się na swoim facebookowym profilu zdjęciami z eskapad na plaże, do barów i restauracji. Nie ukrywał, skąd ma pieniądze: był bardzo skutecznym żebrakiem. Holst cierpi na tzw. słoniowaciznę, rzadką chorobę, z której powodu jego prawa noga jest nienaturalnie opuchnięta. Dzięki temu łatwo zyskał współczucie przechodniów w Bangkoku – pierwszym azjatyckim mieście, do którego trafił.

Obraz
© Facebook / Benjamin Holst z "biedaturystyki" uczynił swój sposób na życie

Może nie zarabiał jeszcze wtedy wystarczająco dużo, a może tylko wykorzystał nadarzającą się okazję. Na ulicy dotarli do niego pracownicy działającej w Tajlandii niemieckiej organizacji pomocowej. Holst powiedział im, że stracił paszport i wszystkie pieniądze. Organizacja pomogła mu się skontaktować z ambasadą, a życzliwi ludzie wynajęli dla niego pokój hotelowy i zorganizowali zbiórkę, żeby mógł wrócić do domu.

Zamiast tego za zebraną kwotę Holst pojechał do kurortu Pattaya. Kiedy rozpoznano go na jednej z imprez i okazało się, że pieniądze wydał na alkohol i prostytutki, tajscy internauci zareagowali zmasowaną kampanią. Imprezowiczem-bankrutem zainteresowały się władze kraju, które wkrótce go deportowały. Ale nie był to jeszcze koniec jego wyczynów.

Globalny kloszard

Pod koniec 2014 roku Holst wylądowal w Danii, Holandii i Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Wszędzie żebrał. W marcu kolejnego roku widziano go na Filipinach, a pod koniec 2015 pojawił się w Chinach, skąd po kilku miesiącach poleciał do Hong Kongu.

We wrześniu 2016 roku, już jako znana w sieci figura, pojawił się na indonezyjskiej wyspie Bali, gdzie według portalu IndonesiaExpat miał zarabiać przeciętnie 75 dolarów dziennie. Kiedy go tam rozpoznano, wyruszył do Jawy Wschodniej. Tam już czekała na niego policja i Niemiec został deportowany również z Indonezji. O powrocie do Europy nie było jednak mowy. Holst pojecjał sobie między innymi do Wietnamu, a w marcu ubiegłego roku ostrzegano przed nim w Kuala Lumpur.

Obraz
© Screen z materiału w philippineslifestyle.com, poświęconego Benjaminowi Holstowi

Azjatyckie media opisywały jego historię z niekrytym oburzeniem. Portal FreeMalaysiaToday nazwał Holsta globtroterem-oszustem, sugerując, że haniebnie wykorzystywał swoją niepełnosprawność. "Większość miejscowych wzięła jego opowieści na serio, choć Holst używał ich ciężko zarobionej gotówki do prowadzenia luksusowego trybu życia, upijania się piwem, jedzenia w drogich barach i imprezowania na plażach z dziewczynami" – napisał portal.

Ostatecznie niemiecki włóczęga dostał zakaz wjazdu do jedenastu azjatyckich krajów, zyskał sławę najbardziej znienawidzonego Niemca na kontynencie, ale również szacunek zazdroszczących mu powodzenia begpackerów, z których wielu ma go za prawdziwego guru.
Jesienią przeprowadził się do Gambii. Ma tam nową rodzinę i wreszcie jest zadowolony z życia.

– W Azji nigdy nie byłem naprawdę szczęśliwy, prasa śledziła każdy mój krok. Jestem na liście niepożądanych osób w jedenastu krajach i nie chcę więcej tam wracać – mówi Wirtualnej Polsce.

Rozmawiając z nim można odnieść wrażenie, że nigdy nie zastanawiał się nad etycznymi aspektami swojego stylu podróżowania. Żyje z żebrania, jak twierdzi, wyłącznie podczas wyjazdów do Europy (faktycznie, w październiku widziano go pod sieciową kawiarnią na Teneryfie), ale nie wyklucza, że będzie się starał o zasiłek – nie precyzuje, czy w swoim kraju, z którym nie chce mieć nic wspólnego, czy w Afryce. Swojej zagranicznej tułaczki nie żałuje ani trochę.

– Przygoda w Azji, nawet bez pieniędzy, jest lepsza niż bycie bezdomnym w Niemczech – mówi.

Źródło artykułu:WP magazyn
podróżeazjabangkok
Komentarze (52)