Podatkowy raj utracony
Polityczny thriller u sąsiadów. Tajni agenci wykupują dane, grube ryby biznesu idą na dno, a żelazna kanclerz nie panuje nad emocjami. Niemiecki fiskus odkrył, że bogaci płacą podatki w raju.
03.03.2008 | aktual.: 03.03.2008 14:26
Srebrne limuzyny podjeżdżają pod willę dokładnie o siódmej rano. Senne przedmieścia Kolonii spowija jeszcze szary półmrok, gdy do domu Klausa Zumwinkla pukają smutni panowie w garniturach. Kilka godzin później wyprowadzają go z domu zakutego w kajdanki. Zumwinkel próbuje kryć głowę w połach płaszcza, kiedy fotografują go zaalarmowani reporterzy. Za aresztowanym smutni panowie wynoszą opasłe segregatory wypchane bankowymi kwitami. Dokładnie w tej samej chwili inne auta zatrzymują się pod główną siedzibą niemieckiej poczty. Stamtąd też trzeba wynieść tony dokumentów. Akcję zaplanowano tak, aby nikt z podkolońskiej willi nie miał czasu na telefon do Bonn. I aby na pewno nie udało się zniszczyć kompromitujących papierów.
Niemiecka prokuratura ramię w ramię z policją podatkową przygotowywała się do tej operacji od kilku tygodni. A dokładniej od chwili, gdy agenci niemieckiego tajnego wywiadu spotkali się z pewnym byłym pracownikiem banku maleńkiego księstwa Liechtenstein. Kim był – to już nieważne. I tak jest już kimś innym. Dostał nową tożsamość i pięć milionów euro.
Pan nie płaci, pani nie płaci
– Widziałaś nagłówki gazet? – pyta mnie Daniel Anwander, szef kancelarii doradztwa podatkowego w niemieckim mieście Kirchheim. – Wszyscy jesteśmy w szoku. Klienci przychodzą teraz do mnie i pytają, czy są bezpieczni.
Co takiego kupili niemieccy agenci od byłego urzędnika bankowego Liechtensteinu, że Niemcy drżą ze strachu? Płytkę DVD, na której wypalił on tajne dane o właścicielach kont. Konkretnie – o 750 niemieckich właścicielach kont. Wśród nich są biznesmeni i gwiazdy z najwyższej półki. Łączy ich jedno – przez lata unikali podatków. Szacuje się, że rocznie fiskus tracił około 30 milionów euro. Pieniądze zamiast do niemieckiego budżetu trafiały do podatkowego raju. – Powiem tylko, że opłacało się wydać pięć milionów na tę płytkę – skomentował rzecznik niemieckiego ministerstwa finansów. A w ubiegłą środę jego administracja pospieszyła z zapewnieniem, że oprócz feralnego DVD policja podatkowa zebrała twarde dowody na oszustwa. Papiery, kwity, zapisy rozmów. I że jest świetnie przygotowana do walki.
Nazwisko Klausa Zumwinkla było pierwszym, które w tej walce zostało ujawnione – i już ono wywołało szok. Jego właściciel to w końcu od 18 lat szef niemieckiej poczty i wieloletni szef niemieckiej telefonii. Bywalec bankietów i konferencji, na których zasiadał obok Angeli Merkel. Laureat prestiżowych nagród za wyciągnięcie państwowych molochów z długów i przekształcenie ich w kwitnące przedsiębiorstwa. Słowem: wzór cnót biznesu.
Ten wzór przez lata wyprowadził z niemieckiego budżetu ponad 10 milionów euro. Zamiast deklarować je fiskusowi, wpłacał na konto fundacji z pozoru niemającej nic wspólnego z niemiecką pocztą. Ulokowana była w Liechtensteinie, bo według tamtejszego prawa fundacje nie muszą być non profit (tak jest w prawie niemieckim). Mogą zarabiać do woli, a roczny podatek od dochodów wynosi zaledwie jedną dziesiątą procenta, ale nie mniej niż tysiąc franków szwajcarskich (620 euro). W porównaniu z podatkami niemieckimi to nic. – U nas podatki mogą pochłonąć nawet 30 procent zysków. Nic dziwnego, że klienci pytają mnie, jak obniżyć tę stawkę – mówi „Przekrojowi” Anwander. – Znam na to sposoby, ale nie uciekam się do załatwiania lokat w europejskich rajach podatkowych. To skomplikowane i ryzykowne. Ważniejsze jest bezpieczeństwo klientów. Ale wiem, że są doradcy, którzy od razu kierują klienta do Monako albo Luksemburga.
Przypadek niemieckiej poczty to zaledwie pierwszy kamyk lawiny. W poniedziałek po aresztowaniu Zumwink-la smutni panowie w garniturach zapukali również do prywatnych domów i przedsiębiorstw we Frankfurcie i w Monachium, w Ulm i Hamburgu. Prokuratura wszczęła aż 125 niezależnych śledztw, które mogą pogrążyć ponad tysiąc osób. A policja podatkowa policzyła, że obywatele figurujący w spisie na feralnym dysku DVD zalegają fiskusowi z opłatami od 300 milionów nawet do 4 miliardów euro.
Takiej skali dochodzenia nie spodziewał się nikt – podatkowe raje były w Niemczech do tej pory tabu. – To przekracza moją wyobraźnię – przyznała znana z żelaznych nerwów kanclerz Angela Merkel. Wtórował jej socjaldemokratyczny minister finansów Peer Steinbrück. – Szkody moralne tej afery są nie do naprawienia – denerwował się przed dziennikarzami.
I nie chodziło mu nawet o te 4 miliardy euro. Bardziej niż astronomiczne sumy boli coś innego – utrata reputacji porządnych, słownych, godnych zaufania niemieckich biznesmenów.
– To frustrujące – oświadczył „Przekrojowi” Ludwig Georg Braun, prezydent niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej. – Większość menedżerów martwi się teraz, że dobrę imię nas wszystkich ucierpiało przez praktyki małej grupy osób. Tym bardziej musimy teraz dawać przykład i odbudować wizerunek „odpowiedzialnego niemieckiego biznesmena” – dodaje. Gdy Niemcy w zeszły wtorek odetchnęły po pierwszym szoku, obudził się drugi aktor tego polityczno-finansowego dramatu – Liechtenstein. Żeby raj pozostał rajem
Księstwo wciśnięte między Niemcy, Austrię i Szwajcarię liczy zaledwie 35 tysięcy mieszkańców. Banków jest tam 15. A na zarejestrowanych w nich kontach bankowych klienci trzymają – uwaga – aż 146 bilionów dolarów (tak, to nie pomyłka!). Pieniądze nigdy by tam nie trafiły, gdyby nie zaufanie, że zarówno konta, jak i dane ich właścicieli są bezpieczne. Zachwianie tego zaufania to dla maleńkiego Liechtensteinu prawdziwe trzęsienie ziemi.
Pierwsza zaatakowała kanclerz Merkel. Gdy w całych Niemczech panowie z podatkowej policji przeszukiwali domy, biura i kancelarie, Angela Merkel zapowiedziała, że w środę spotka się w Berlinie z premierem Liechtensteinu. – Poproszę pana Haslera o to, aby zadbał o większą przejrzystość spraw finansowych księstwa. Stawką jest reputacja tego kraju w świecie finansowym – cedziła, a jej słowa przełożone z języka dyplomacji na język ludzki nie nadawałyby się do zacytowania. Nic dziwnego, że Liechtenstein poczuł się urażony do żywego. – Niemcy chyba zapomniały, jak zachowywać się w stosunku do zaprzyjaźnionego państwa. Może jesteśmy małym krajem i staramy się utrzymywać dobre relacje z sąsiadami, ale jesteśmy też krajem suwerennym – obraził się książę Alois. I zasugerował, aby pieniądze, za które agenci kupili dane wykradzione z jego banku, Niemcy przeznaczyły na naprawę własnego systemu podatkowego.
Książę Alois miał prawo się denerwować: największym udziałowcem banku LGT, z którego wyciekła lista 750 oszustów, jest jego własna rodzina. Choć niemieccy politycy starają się przerzucić odpowiedzialność na alpejskie księstwo, nie zmieni to faktu, że sami obywatele wolą płacić podatki w raju. Przez następne tygodnie kolejne nazwiska z listy 750 będą stopniowo ujawniane. Już tydzień po Zumwinklu padła kolejna szycha: doradca wysokiego szczebla regionalnego rządu Bawarii. Skoro więc nawet administracja i największe przedsiębiorstwa z dużymi udziałami skarbu państwa wynoszą się do Liechtensteinu, być może chory jest po prostu system podatkowy w Niemczech. A cały ten dreszczowiec u sąsiada to po prostu chorobowe dreszcze.
Joanna Woźniczko-Czeczott