PO to nie Luke Skywalker
Po niedzielnej sumie w mieszkaniu mojej dość już wiekowej sąsiadki wybuchła awantura. Karczemna. Knajacka nawet – chciałoby się klasyka zacytować. Oczywiście o politykę – chętnie się o to kłócimy. Nim sąsiedzka pomoc zdążyła nadbiec, kłótnia ucichła – bliska apopleksji zwolenniczka PiS opuszczała mieszkanie zdenerwowanej sąsiadki (wyborczyni PO). Czy będziemy się jeszcze tak kłócić? Myślę, że wbrew huraoptymizmowi nowej ekipy i części mediów - tak.
Po zwycięstwie PO w mediach, które Jarosław Kaczyński uważa za sobie wrogie, nastąpiło wyraźne odprężenie. Widać wprawdzie, że dziennikarze starają się znajdować "haki" na nową ekipę i w swoich komentarzach czasem skubną Donalda Tuska i jego współpracowników, jednak siła tych ataków rzeczywiście jest jeszcze nieporównywalnie mniejsza od tego, z czym zmierzyć się musiał rząd PiS. I niewiele ma tu do rzeczy fakt, że rząd Tuska jeszcze nie zaczął pracy.
W pewnej gazecie, prawie dokładnie tak, jak wyobrażał to sobie Jarosław Kaczyński, satyrycy złamali pióra. Kilka dni po wyborach na łamach tego dziennika pojawił się tekst, w którym satyrycy i felietoniści żalą się na to, że wraz z odejściem PiS od władzy, skończą się tematy do politycznych żartów. "Co my teraz zrobimy?" - pytają zasmuceni satyrycy. "Nowy rząd nie będzie taki śmieszny" - narzekają. "Na szczęście jest jeszcze prezydent" - pocieszają się. Satyra prewencyjna, która jest w stanie z dużym wyprzedzeniem przewidzieć, kto z rządzących będzie się ośmieszał, a kogo należy traktować z powagą i szacunkiem, to zupełnie nowa jakość w dziedzinie politycznych żartów.
PiS rzeczywiście rzetelnie przez dwa lata pracował na pozycję Lorda Vadera - antyidola popkultury (jak sami swój wizerunek publiczny diagnozują obecnie liderzy Prawa i Sprawiedliwości). Czym jednak zasłużyła sobie Platforma Obywatelska na pozycję Luka Skywalkera?
Na pewno nie kuriozalnym zamieszaniem wokół miejsca budowy Stadionu Narodowego w Warszawie. Na pewno nie próbą pozbawienia mandatu poselskiego Jana Ołdakowskiego. Na pewno również nie polityczną zemstą senatorów PO na Zbigniewie Romaszewskim. Także niespotykane w III RP zawłaszczenie przez Platformę dwóch foteli w Prezydium Sejmu i umieszczenie na jednym z tych foteli zdecydowanie nie grzeszącego obiektywizmem Stefana Niesiołowskiego, nie wygląda na działanie "jasnej strony mocy".
Po jasnej stronie mocy nie znajdują się również wypowiedzi Radosława Sikorskiego - choćby te o "dożynaniu watah" czy o niewpuszczaniu do domu żony, która ośmiela się myśleć inaczej od męża. Gdyby tego typu żenujące enuncjacje padły z ust czołowego polityka PiS, obijałyby się one po kolumnach gazet i satyrycznych programach jeszcze miesiącami. A gdyby ów polityk był kandydatem na szefa dyplomacji, największe autorytety już dawno ogłosiłyby alert dla polskiej racji stanu. Na szczęście dla Sikorskiego "nowy rząd nie będzie już taki śmieszny, jak poprzedni", a "dwuletnia polityczna wojna się skończyła".
Polityczną wojnę zakończył tryumfalną deklaracją Donald Tusk chwilę po tym, jak został desygnowany na premiera. Nie wiadomo skąd miał moc zakończyć jednostronnie proces, który z natury rzeczy jest dwustronny. Być może prawdą jest więc to, co głosił Jarosław Kaczyński, że za ostry konflikt w polskiej polityce odpowiedzialny jest wyłącznie "wyborczy szok" Donalda Tuska. Szok minął wraz z wygranymi (wreszcie) wyborami - ustał też powód do wojny. To wydaje się logiczne, ale czy na pewno zgodne z intencjami lidera PO?
W istocie wojna wcale się nie skończyła – czego dowodzi choćby awantura u mojej sąsiadki. Bliscy sobie ludzie wciąż potrafią doprowadzić się wzajemnie do stanu przedzawałowego podczas dyskusji o polityce. Podział na Polskę liberalną i solidarną trwa. Ani oficjalne wyniki wyborów podane przez Państwową Komisję Wyborczą, ani deklaracje liderów PO, że taki podział jest absurdalny, nie zlikwidują dość powszechnego w demokracji poczucia sporej części obywateli, że "nie rządzą nasi".
Media krytyczne wobec ustępującego rządu, broniąc się przed atakami obozu Jarosława Kaczyńskiego, podkreślały, że nie występują w imieniu jakiejkolwiek siły politycznej, a rzetelnie wypełniają swoją misję publicznej kontroli rządzących. Nadszedł czas na to, by udowodnić, że publiczna kontrola rzeczywiście nie ma barw partyjnych. Z całą pewnością powodów do kontroli nie zabraknie.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska