Plądrują Francję na potęgę. Wandale znaleźli nowy nieoczekiwany cel
Po nocy z piątku na sobotę z Francji dochodzą kolejne wstrząsające relacje. Tylko ostatniej doby aresztowano tysiąc trzysta osób, a niemal 80 funkcjonariuszy zostało rannych. - To wszystko przekracza wytrzymałość zwykłych ludzi - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską z Paryża Piotr Moszyński. W najnowszym sondażu 69 proc. Francuzów opowiedziało się za wprowadzeniem stanu wyjątkowego.
Ostatniej nocy zamieszki ponownie wybuchły w całym kraju, tym razem nawet większe w Marsylii i w Lyonie, niż w Paryżu. Choć służby deklarują, że skala protestów była nieco mniejsza niż wcześniej, podpalono około 1350 pojazdów i uszkodzono lub podpalono 234 budynki. Wzrosła też liczba zatrzymanych - to już 1311 osób, jak wynika z najnowszego bilansu. Na ulice miast wyjechały pojazdy opancerzone.
Do najpoważniejszych starć, inaczej niż poprzednio, dochodziło w Marsylii i Lyonie. Do położonej na południu kraju Marsylii, drugiej pod względem liczby mieszkańców aglomeracji Francji, ściągnięto dodatkowe siły policyjne, czego w publicznej odezwie żądał mer miasta.
Ataki w kolejnych miastach Francji. Dantejskie sceny w Marsylii
Grupy szybko przemieszczających się, często zamaskowanych młodych ludzi grabiły sklepy w centrum miasta i atakowały policję - relacjonowała agencja AFP. - Tej nocy było tam naprawdę ostro. Do końca nie wiadomo, dlaczego teraz i akurat tam się to wszystko przeniosło - mówi Wirtualnej Polsce Piotr Moszyński, korespondent "Gazety Wyborczej" we Francji.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Szczególne wrażenie robił atak samochodem na jeden ze sklepów w Marsylii. Chwilę potem, po splądrowaniu, sklep został podpalony. Przez wiele godzin na ulicach panował totalny chaos. Ale co ciekawe - tylko w centrum.
- Marsylia jest znana z tego, że działa tam bardzo silne środowisko narkotykowo-mafijne. Jego członkowie panują w niektórych dzielnicach i akurat tam było spokojnie. Za to w centrum było tragicznie. To pokazuje, że gangi pilnują swoich interesów, chcąc uniknąć obecności policji - podkreśla Moszyński.
Korespondent "GW" przyznaje, że skala ataków była podobna do tych wcześniejszych w Paryżu. - To mniej więcej ten sam styl agresji i sposobu działania. Potężne odreagowanie frustracji, korzystanie z okazji, jeśli tylko się nadarza. W tej chwili działa to na zasadzie, że każdy pretekst jest dobry - podkreślał.
Co ważne, choć uwaga mediów jest skupiona na Paryżu i innych dużych miastach, niebezpieczne ataki coraz bardziej rozprzestrzeniają się również na mniejsze miejscowości. - Można powiedzieć, że tej nocy protest się rozlał. Miejscowość Grasse w Prowansji, urocza, znana z perfum, bardzo turystyczna - nawet tam pojawiło się wczoraj wieczorem 50 osób wyposażonych w żelazne pręty, próbując siać zniszczenie - mówi Moszyński. Ochrona w takich miastach jest problemowa, bo większe siły ściągane są do kluczowych miast, jak Marsylia - ocenia dziennikarz.
Protestujący kradną nawet jedzenie. Francuzi chcą stanu wyjątkowego
- Ta obecna agresja systemowa idzie szerokim frontem. Socjologowie zaczynają się dopiero zastanawiać, co tak naprawdę się dzieje. Jest bardzo dużo włamań do sklepów z jedzeniem, wynoszone są napoje. To w jakimś stopniu pokazuje sytuację najuboższych warstw, która związana jest z inflacją. Przyniesienie napojów i jedzenia do domów zaczyna być ważne - opisuje Piotr Moszyński w rozmowie z WP.
Jak podkreśla, protest może rozlewać się do momentu, aż władze nie ogłoszą stanu wyjątkowego. Dałby on służbom znacznie więcej uprawnień.
- Już w piątek wszyscy spodziewali się, że zostanie wprowadzony stan wyjątkowy. Prezydent Macron pośpiesznie wrócił ze szczytu UE, wziął udział w sztabie kryzysowym. Skończyło się tylko wezwaniem rodziców, żeby wzięli na siebie większą odpowiedzialność. Pogrożono im, że za niedopilnowanie dzieci mogą im grozić nawet 2 lata więzienia i 30 tys. euro grzywny. Władze zaapelowały także do ujawniania danych osób, które w mediach społecznościowych wzywają do przemocy - mówi Moszyński.
- Ociąganie się z wprowadzeniem stanu wyjątkowego może wiązać się ze startem kolarskiego wyścigu Tour de France. Odwołanie takiej imprezy, czy nawet jej ograniczenie, byłoby dużym uderzeniem w wizerunek Francji. Wiążą się z nią ogromne koszty i dochody zarazem. Ale jeśli sytuacja będzie wyglądać jak ostatniej nocy w Marsylii, władze mogą nie mieć wyjścia - ocenia korespondent "GW".
Jak mówi, "takie jest też oczekiwanie ludności". - W najnowszym sondażu aż 69 proc. respondentów wskazało, że jest za wprowadzeniem stanu wyjątkowego. To wszystko przekracza wytrzymałość zwykłych ludzi, szczególnie, że władza nad sytuacją po prostu nie panuje - podsumowuje Piotr Moszyński.
Dawid Siedzik, dziennikarz Wirtualnej Polski