Francja w ogniu. "Zapalono lont, podczas gdy proch był rozsypany od dawna"
249 policjantów rannych. 875 osób aresztowanych. Prawie 10 tys. interwencji strażaków. 1,9 tys. podpalonych samochodów i 500 budynków. Tak przedstawia się bilans trzeciej nocy zamieszek po śmierci Nahela M., zastrzelonego przez policjanta podczas kontroli drogowej w Nanterre. - Sytuacja jest bardzo poważna - mówi w rozmowie z WP były ambasador RP w Paryżu Tomasz Orłowski.
30.06.2023 19:18
Śmierć 17-letniego Nahela spowodowała wybuch zamieszek we Francji. Wydarzenia z podparyskiego Nanterre doprowadziły do ogólnokrajowych rozruchów. Płoną budynki i samochody, rabowane są sklepy. Lokalnie wprowadzono godzinę policyjną i zdecydowano o zawieszeniu komunikacji publicznej, informuje telewizja BFM.
- Zapalono lont, podczas gdy proch był rozsypany od dawna. To jest coś, co się stało w środowisku, które jest tykającą bombą nie od dzisiaj - komentuje Tomasz Orłowski były ambasador RP we Francji.
- Nanterre, miejsce, gdzie to się zdarzyło, jest "symbolem" we Francji. Tam się gromadzi najbardziej sfrustrowany element społeczeństwa, pośród którego najwięcej jest młodych ludzi - dodaje rozmówca WP.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Francja staje w ogniu. Zamieszki na ulicach
17-letni Nahel nie zastosował się do poleceń funkcjonariuszy podczas kontroli drogowej. Dramatyczne sceny rozegrały się we wtorkowy poranek 27 czerwca. Kanarkowożółty mercedes klasy A z polskimi tablicami rejestracyjnymi jechał z dużą prędkością buspasem. Widzący to patrol policji zareagował i podjął pościg.
W samochodzie znajdowały się trzy osoby. Jedna jest wciąż poszukiwana. 17-latek pochodzenia algierskiego nie zareagował na wezwania policjantów i odmówił poddania się kontroli.
Chłopak usiłował przejechać policjanta, na co ten zareagował użyciem broni. Nahel był za młody, żeby legalnie posiadać uprawnienia do prowadzenia samochodu, poinformowało agencję Reutera źródło zaznajomione ze śledztwem.
Nastolatek zmarł w wyniku odniesionych ran.
- Obawiam się, że sytuacja się jeszcze zaogni, a Francję czeka jeszcze wiele niespokojnych nocy - ocenia w rozmowie z WP były ambasador RP we Francji Andrzej Byrt.
- Sytuacja jest poważna. We Francji właśnie rozpoczynają się wakacje. Młodzi ludzie nie chodzą do szkoły i wyszli na ulicę. Zamieszki i rozruchy mogą oni traktować jako formę "wakacyjnej rozrywki" - podkreśla dyplomata.
Zamieszki rozlały się na cały kraj. Samochody płoną od Strasbourga po Marsylię. W rozruchach uczestniczy przede wszystkim imigrancka młodzież z podmiejskich enklaw.
- Skala wydarzeń zaczyna przyjmować bardzo niepokojące rozmiary tak jak ich gwałtowność. Trzon uczestników tych rozruchów to osoby w wieku 12-18 lat. Nie jest to najwyraźniej zorganizowana rewolta, to najprawdopodobniej rozładowanie frustracji, emocji, które gromadziły się przez dłuższy czas - podkreśla dziennikarz Piotr Moszyński, były długoletni dziennikarz Radia France Internationale, obecnie korespondent "Gazety Wyborczej" we Francji.
Na skalę zjawiska ma wpływ także narastający negatywny stosunek do policji i powtarzające się oskarżenia o rasizm i przekraczanie uprawnień.
- Stosunek młodzieży z tych "trudnych dzielnic" do policji jest znany od lat i jest w najwyższym stopniu negatywny, że ujmę to najbardziej dyplomatycznie jak potrafię - dodaje rozmówca WP.
Policjant, który według prokuratorów przyznał się do oddania śmiercionośnego strzału, został w czwartek objęty formalnym śledztwem. Laurent-Franck Lienard, prawnik funkcjonariusza powiedział, że jego klient celował w nogę kierowcy, ale został uderzony, powodując, że strzelił w klatkę piersiową. - Oczywiście nie chciał zabić kierowcy - powiedział Lienard w telewizji BFM
Dziennik "Le Figaro" podaje, że chłopak był "aresztowany dwanaście razy za różne przestępstwa". Radio Europe1 mówi nawet o 15 takich przypadkach. 17-latek nie został jednak nigdy skazany.
Problem narastał od dawna
Skala problemu, jakim są dysproporcje społeczne i zamknięcie imigranckich enklaw, dobitnie ujawnił się pierwszy raz w 2005 roku. Przyczyną wybuchu ówczesnych zamieszek była śmierć dwóch nastolatków, którzy uciekając przed policją, schowali się w stacji transformatorowej. Rozruchy ogarnęły wtedy cały kraj.
- Na ulice wyszła w większości imigrancka młodzież. Najtrudniejsza sytuacja jest oczywiście w regionach zamieszkanych przez ludzi, którzy nie czują się częścią francuskiego społeczeństwa. To są zamknięte środowiska, które częstokroć, mimo prób podjętych przez państwo, się nie zintegrowały - komentuje Byrt.
Rozdysponowano 40 tys. funkcjonariuszy. Sytuacji nie lekceważy także Emmanuel Macron. Prezydent opuścił wcześniej szczyt UE w Brukseli i ruszył do Paryża. Zwołał posiedzenie sztabu kryzysowego, który ma zadecydować o dalszych krokach w celu powstrzymania rozruchów.
- To, że prezydent Macron wraca do Paryża ze szczytu UE pokazuje tylko jak poważna jest sytuacja - komentuje ambasador Orłowski.
- Sytuacja jest inna niż w momencie aktywności Żółtych Kamizelek (oddolny ruch wyrażający sprzeciw wobec rosnących kosztów życia nad Sekwaną - przyp. red). Ten problem Macron rozwiązał wręcz wzorcowo. Sprawa została rozwiązana, tego nikt nie kontestuje. Tutaj niestety prostych rozwiązań nie ma. To problem systemowy, edukacyjny, społeczny i socjalny. Tutaj rozwiązania są jedynie długoterminowe - dodaje.
Dyplomata podkreśla, że teraz Francja, inaczej niż to miało miejsce po rozruchach z 2005 roku, będzie musiała rozwiązać problem podmiejskich gett. Ten okres został "przespany". - To będzie potwornie trudne zadanie - uważa rozmówca WP.
Krótkoterminowe rozwiązanie, to po prostu uspokojenie sytuacji. Jako datę graniczną do opanowania rozruchów Orłowski wskazuje 14 lipca, święto narodowe upamiętniające upadek Bastylii.
- Każda rozlana ciesz, ropa czy inna palna substancja musi się wypalić. Intensywność tego to kwestia kilku dni - uważa.
Tomasz Waleński, dziennikarz Wirtualnej Polski