PolskaPlakat, który stał się symbolem. "Rewolwerowca" historia nieznana

Plakat, który stał się symbolem. "Rewolwerowca" historia nieznana

4 czerwca mija 31 lat od pierwszych częściowo wolnych wyborów w Polsce. Opozycyjna "Solidarność" zachęcała do pójścia do urn plakatem z sylwetką szeryfa. To, że stał się on symbolem 4 czerwca, jest zasługą wielu ludzi.

Plakat, który stał się symbolem. "Rewolwerowca" historia nieznana
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta | Sławomir Kamiński
Maciej Deja

Szeryf grany przez Gary’ego Coopera w westernie "W samo południe" to jeden z pierwszych obrazów, jaki przychodzi na myśl, gdy pada hasło "4 czerwca 1989". Tomasz Sarnecki, nieśmiały student trzeciego roku grafiki na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, uznał, że wizerunek szeryfa znakomicie nada się na symbol bohatera, który sam potrafi udźwignąć ciężar ponad siły jednego człowieka.

Sarnecki starał się, by jego pomysł został wykorzystany przez "Solidarność". Chodził z plakatem i pokazywał go wielu ludziom. W siedzibie Warszawskiego Komitetu Obywatelskiego odprawiono go z kwitkiem. Jak wspominał, z czterech egzemplarzy plakatu został mu już tylko jeden, z którym na koniec poszedł do komitetu wyborczego "Solidarności". Tam również nikt nie był nim zainteresowany.

- (...) Akceptowaniem do druku projektów plakatów zajmowała się specjalna komisja, stworzona przez Andrzeja Wajdę. Posłałem do niej Sarneckiego (...) Rozżalony Sarnecki odpowiedział, że komisja projektu nie chciała. Bo Solidarność to rzesza ludzi, a nie pojedynczy bohater, bo nawiązanie do filmu nieczytelne... no i że jednak nie bierzemy - wspomina Henryk Wujec w rozmowie z RMF FM.

Rewolwerowiec. Historia nieznana

Wtedy o plakat zaczęła walczyć znana dziennikarka radiowa Janina Jankowska. To ona skontaktowała autora z Henrykiem Wujcem, który spowodował ostatecznie wysłanie jego projektu do Włoch. Czekał już na niego Krzysztof Gawlikowski, profesor, wykładowca uniwersytetu w Neapolu. W kwietniu 1989 roku obiecał on Bronisławowi Geremkowi pomoc w przygotowaniu materiałów wyborczych.

"Wobec problemów z papierem i kontrolą treści w Polsce, doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie przygotować to we Włoszech i przewieźć do Polski" - relacjonuje naukowiec w niepublikowanych w naszym kraju wspomnieniach. W zbiórkę pieniędzy i zorganizowanie wydruku ulotek oraz słynnego plakatu byli zaangażowani polscy dysydenci, (o przebiegu akcji był informowany Jerzy Giedroyc), a przychylnym okiem patrzył też na nią Watykan. "Kardynał Stanisław Dziwisz jako osobisty sekretarz papieża wykonał wówczas ogromną robotę dla kraju" - przekonuje.

"Przy nielegalnym przewożeniu projektów graficznych Biura Wyborczego "Solidarności" korzystaliśmy z pomocy osób duchownych. Ich na ogół nie rewidowano" - opowiada Gawlikowski. Ostatecznie pieniądze na wyborcze ulotki wyłożył członek włoskiej koalicji rządowej Bettino Craxi. Najtańszy przewóz 8 ton ulotek zaoferowała Air France. Gdy jednak polskie władze połapały się, co było w ładowni, zablokowały lądowanie na Okęciu. W odzyskaniu opłaconej przesyłki pomogło biuro ówczesnego prezydenta Francji Francoise Mitteranda, a nalepki - z różnych lotnisk - w końcu dotarły do Warszawy.

W przygotowaniu samego plakatu pomógł z kolei Giorgio Napolitano. Najbardziej życzliwy "Solidarności" był inny znany włoski polityk, Romano Prodi, ale Gawlikowski wymyślił, by poprosić o pomoc włoskich komunistów. To miało wytrącić z rąk PZPR argument o mieszaniu się w wybory "obcych sił". Późniejszy prezydent Włoch przystał na tę propozycję i załatwił druk w spółdzielni w Modenie. "Z szefem miejscowych związkowców ustaliłem termin. To miała być jedna noc, w sobotę po pracy. 4 czerwca zbliżał się tragicznie, a kraj nie miał jak przesłać projektu plakatu" - wspomina.

Szmugiel pod sutanną

Ostatecznie projekt Sarneckiego, w przeddzień druku, przywiozły dwie zakonnice. W ostatniej chwili dotarł on z Rzymu do Modeny i z powrotem do stolicy Włoch. Tysiąc kopii plakatu wydrukowano w formie jednego rulonu na supercienkim, kredowym papierze, który musiał zostać "przeszmuglowany" do Polski. Ostatecznie zrobił to jeden z duchownych w… bagażu podręcznym. Plakat dotarł do Warszawy w przeddzień wyborów.

Rozklejono go w centrum Warszawy i skierowano do... zajezdni MZK, skąd, wykorzystując autobusy jako słup ogłoszeniowy, kolportowali go kierowcy. Cała Polska zobaczyła plakat dopiero przed drugą turą, kiedy dokonano dodruku. Został on potem uznany za jeden ze 100 najważniejszych plakatów w XX wieku na wystawie Victoria & Albert Museum w Londynie. Pomysłodawca jego wykorzystania, Tomasz Sarnecki, zmarł w styczniu 2018 roku.

Zobacz także: Szczepkowska w programie "Tłit": mówią mi, że komunizm się nie skończył

Krzysztof Gawlikowski wrócił do kraju w 1995 roku, do dzisiaj jest związany z uniwersytetem SWPS. Przed laty spisał historię plakatu widzianą z jego perspektywy, "by nie zabrać jej ze sobą do grobu, tym bardziej, iż coraz więcej mitów spowija upadek systemu komunistycznego w Polsce". Jak mówi z goryczą, w kraju nikt nią się nie zainteresował. - W Polsce obowiązywał dogmat "skoku Wałęsy". Żadna Europa, nawet papież im przeszkadzał. Nikt mi tego nie chciał wydać - zdradza w rozmowie z Wirtualną Polską.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (209)