Piotr Czerwiński: Zielona armia bez amunicji
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Londyńskie igrzyska, które jak wiemy, Europa będzie miała zamiast chleba, nie wzbudziły w Irlandii aż takich emocji, jak pospolite ruszenie "Zielonej Armii" na Polskę z czasie Euro 2012. Myślę, że armia wydała po prostu w polskich knajpach całą amunicję i musi teraz odrobić straty. Na otarcie łez natura podarowała im prawdziwe lato na własnej wyspie. Są to chwile, moi państwo, kiedy słowo "wyspa" nabiera tutaj prawdziwie egzotycznego znaczenia. Ponadto po Dublinie chodziło roczne dziecko Beckhamów, zaś Anglicy chcą zakazać reklam piwa. A teraz jadziem.
Ciche popisy atletów
Ogólnoświatowym wydarzeniem , którym Irlandczycy wydają się nie być przesadnie przejęci, jest londyńska olimpiada, która w porównaniu z Euro 2012 przechodzi tutaj odrobinę bez echa. Do Londynu nie wybiera się żadna "Zielona Armia", imprezować pod kolumną Nelsona, nie reklamuje się też tak nachalnie kanap, foteli ani telewizorów pod kątem oglądania transmisji, aczklowiek tu i tam pojawiają się nieśmiałe portrety jakiejś biegaczki, która lubi sery, albo bokserki, która zachwala pastylki na trawienie. Być może mylę fakty, ale myśl przewodnia na pewno się zgadza. Nie ma to w sobie jednak ani odrobiny klimatu pospolitego ruszenia, które przeżyliśmy tu, gdy "Zielona Armia" ruszała na Polskę ze swoimi piszczałkami i lasem trójkolorowych flag. Moim zdaniem tak wielu i-Ludzi wydało w Bulandzie tak dużo pieniędzy, że teraz będą odkuwali się do następnego Euro, i nie głowie im masowe jeżdżenie za granicę na kolejne balety.
To dość przewrotne, bo wiele osób uważa, że popisy irlandzkich atletów mogą przynieść ich krajowi dużo więcej sławy i chwały, niż występy jego drużyny piłkarskiej w Poznaniu i Gdańsku. Choć przyznaję, że to akurat nie powinno być trudne. Mając w pamięci ich finałowy szoł w meczu z Hiszpanią, a przez "finałowy" rozumiem "ostateczny", naprawdę uważam, że dużo lepiej rozegrałyby to dzieciaki moich sąsiadów. Te ostatnie od czasu rozpoczęcia Euro nauczyły się tyle o piłce, że nawet trafiają z piętnastu metrów do prowizorycznej bramki wielkości małego fiata, z równie małym bramkarzem w środku.
Vamos a la Playa Irlandesa
Nie wiem czy można w to uwierzyć, ale w Irlandii znowu były ostatnio całe trzy dni dni bez deszczu, a może nawet ze cztery. Temperatura natomiast dochodziła do apokaliptycznego pułapu 25 stopni Celsjusza, zaś słońce prażyło tak nieznośnie, że ludzie którzy nie bawią się na co dzień w lato, musieli założyć krótkie spodenki i ciemne okulary. Wielu ludzi przypomniało sobie przy tej okazji o istnieniu słońca. Dublin stał się Berceloną północy. Nawet ja po raz pierwszy od poprzedniego lodowca obyłem się bez marynarki, co oznacza, że dla tubylców była to pogoda saharyjska, a przez to zmuszająca niemal do biegania na golasa. W całym kraju było tak ciepło, że ludzie w desperacji próbowali nawet pływać w morzu. W Hrabstwie Clare się to nie udało: na szczęście wykryto tam bakterie Coli. Paradoksalnie jest w tym coś z legend o słynnym irlandzkim szczęściu: ludzie czekają trzy pokolenia, aż zaświeci słońce, niebo będzie gładkie, woda w morzu zrobi się ciepła, a fale nie będą wyrzucały na Grenlandię, a tutaj masz babo
placek: bakterie Coli. Podobno na plaży w Lachinch, jednym z bardziej malowniczych zakątków Irlandii, też sprawa się rypła. Szczerze polecam plażę w Lahinch i całe County Clare, gdy już nie będzie tam bakterii. Te okolice to prawdziwa kwintesencja Irlandii.
Tak czy owak można śmiało powiedzieć, że mieliśmy w tym roku lato. Najwięksi optymiści nie podejrzewali, że będzie trwało nieprzerwanie dłużej niż pięć godzin, więc powodów do ogólnonarodowej radości było co niemiara.
Jednak wszystko co dobre, w końcu kiedyś się kończy i już wkrótce znów zacznie się program artystyczny typu "jasno/ciemno, światło/deszcz". I pomyśleć, że w prasie na okoliczność tegoż gorącego weekendu, boć to weekend był, nie inaczej, ukazały się nawet rankingi najlepszych irlandzkich plaż. Jest ich bowiem zupełnie sporo, cóż z tego, kiedy na co dzień nadają się do testowania sztormiaków i symulowania walki na pięści z wiatrem. Teraz można było wykorzystać je do opalania i kąpieli.
Lubię te krótkie wskrzeszenia, kiedy życie w tym kraju nagle zaczyna mieć sens. Na szczęście w porę zawsze go traci, inaczej wszyscy zwariowalibyśmy ze szczęścia.
Swoją drogą ciekawe jak się sprawy miały na legendarnych plażach w Donnegal. Jak wiadomo, według Irish Independent życie tamtejszych Polaków przypomina masaż hawajski, więc domyślam się, że przy takich upałach musiało przypominać dwa litry Pina Colady na twarz i walenie w gongi do słońca.
Prysznic za 13 tysięcy
Ponadto sezon ogórkowy w irlandzkich mediach zaczyna podnosić swoją ogórkowość do rangi mega dyniowców. Z powodu sprzyjających warunków klimatycznych, a także własnej kolekcji ubrań oraz ich namiętnego turbolansu, przybyła w nasze strony Victoria Beckham, która nie miała w tym czasie niczego lepszego do roboty, a także jej córka Harper, która liczy sobie jedną wiosnę i też jest celebrytą, tylko nie umiejącym mówić. Ponoć w Dublinie swoje postawiła pierwsze kroki. Dzięki temu wszyscy usłyszeli o tym, że Victoria Beckham ma do sprzedaży jakieś ubrania i właśnie to nazywamy turbolansem. Tymczasem jedna rodzina w Mulhuddart w Dublinie wywalczyła w sądzie 13.000 euro od producentów wadliwego prysznica, który zalewał im mieszkanie, za każdym razem gdy się kąpali. To daje wiele do myślenia, moi Państwo. Gdybym ja nagle dostał w dziesiątkach tysięcy odszkodowanie za każdą niedoróbę, z jaką zmagałem się w Irlandii, nagłówek tego cyklu brzmiałby "Aloha", zaś ja pisałbym o tym, że palmy i upały są irytująco banalne.
Zbiegło się to w czasie z obwieszczeniem, jakoby sąsiednia Wielka Brytania rozważała całkowity zakaz reklamy alkoholu w mediach publicznych i takichże miejscach, wyjąwszy kina, w których pokazuje się filmy dla dorosłych. Oczywiście nie będzie ich też również w grach komputerowych dla trzynastoletnich dzieci, w których chodzi o zamordowanie jak największej ilości ludzi na sekundę. Jak to dobrze, że nie ma tam nic o seksie ani o piwie, moi Państwo. I ani słowa o prezerwatywach. Można się skupić na nauce obsługi maszynowca, prawda? A jak się podrośnie, idzie się do kina....
Ale to już akurat nie jest temat na żadną satyrę.
Co się zaś tyczy słońca i dzieci, to przypomina mi się historyjka o trzylatkach, którym wychowawczyni w przedszkolu poleciła narysować słońce. Dla ułatwienia wręczyła im niebieskie kartki papieru i żółte kredki. Niestety, dzieci nie mogły sobie przypomnieć jak wygląda słońce, ponieważ pół roku to zbyt duża przepaść z życiu trzylatka, i pani, która sama pamiętała słońce jak przez mgłę, własnoręcznie narysowała je i wywiesiła na szybie, każąc im skopiować obrazek. Za szybą tymczasem uwijała się Niagara, jak zwykle. Uważam to za becenne, nie tylko dla rolników oraz zieleni w parkach miejskich: wystarczy parkować samochód na ulicy i można się latami obejść bez myjni. Gdyby jeszcze tylko chciało się wyjść między jedną ulewą, a drugą i położyć wosk, to wiatr załatwiłby sprawę polerki i suszenia.
Bo tak w ogóle, to mi się nawet podoba w tej krainie. Ludzie mają takie samo poczucie humoru jak ja, niektórzy z tych ludzi są Polakami, a większość z nich jest ludźmi. No i wszędzie można kupić Guinnessa.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com.