PolskaPiotr Czerwiński: Teledurniej

Piotr Czerwiński: Teledurniej

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. To nieprawda, że w telewizji wszystko już było. Oglądając coraz głupsze programy dla coraz głupszych widzów, opowiadające o coraz głupszych rzeczach, dochodzę do wniosku, że przed rozrywką telewizyjną do przejścia jest jeszcze morze genialnych pomysłów, dzięki którym legendarny film "Człowiek pogryzł psa" może okazać się tak rzeczywisty, jak nierzeczywista była idea reality show dla mordercy, o której opowiadał, zanim określenie "reality tv" zadomowiło się w obiegowym języku.

Piotr Czerwiński: Teledurniej
Źródło zdjęć: © WP.PL | Przemysław Jach
Piotr Czerwiński

25.02.2013 | aktual.: 25.02.2013 14:52

Mieliśmy już falę programów o troglodytach, którzy w obecności kamer leżą na łózkach i usiłują rozmawiać, potem była druga fala o trochę bardziej rozgarniętych troglodytach, udających że potrafią śpiewać albo mają inny talent, na przykład potrafią pierdzieć nosem albo niszczyć meble z główki. Obie te fale przyćmiła kolejna, o troglodytach, którzy podrywają się nawzajem lub jeżdżą na egzotyczne wyspy, gdzie też próbują rozmawiać przed kamerami albo jeść robaki, bądź symulują spółkowanie, bądź jedno i drugie. W mojej okolicy ostatnio niezwykle popularne stały się programy oparte na schemacie targowiska, w którym jedna osoba przebiera wśród kilkunastu innych, by dobrać sobie wymarzoną drugą połowę. Oczywiście jest to seksistowskie wyłącznie wtedy, kiedy facet przebiera w kobietach. Kobieta w tej roli jest po prostu wyzwolona i należy brać z niej przykład w domu oraz zagrodzie.

Zauważam jednak jeszcze jeden nowy trend, który skłania się ku spartańskiej idei leżenia przed kamerami i podejmowania prób konwersacji, ale przenosi ją na inne płaszczyzny, na przykład imprezy w domu, imprezy w knajpach, imprezy w taksówkach, imprezy pod sklepami z alkoholem, imprezy w szaletach i imprezy na ulicy. Bohaterowie moich ulubionych programów tego typu w zasadzie nie robią nic oprócz baletowania, w przerwach uprawiając seks oraz kulturystykę. W trakcie zresztą też.

Myślę, że w obliczu powyższego jakaś telewizja już niedługo pójdzie za ciosem i wykreuje reality show dla pijaków. Jestem pewien, że taki program błyskawicznie przeszedłby do światowej klasyki, ponieważ nic nie przebija jego jakże prostej i genialnej zarazem idei: wystarczy zebrać garstkę ludzi, którzy podpiszą cyrograf, w myśl którego będą pozostawali nietrzeźwi przez, dajmy na to, dwa miesiące. Oraz, że biorą na siebie odpowiedzialność za wszystko co zrobią i powiedzą przed kamerami. I tyle. Meldujemy ich w jakimś ładnym domu, może być pod palmami, z odpowiednio dużą ilością sprzętów nadających się do zdemolowania, następnie przywozimy im cysternę gorzały, zamykamy ich na patyk, światła, kamera i cyk! Show must go on, a dopóki flaszka w grze, wszystko zdarzyć się może.

Idę o zakład, że to byłoby najpopularniejsze widowisko kulturalne na świecie, z legionami fanów nawet w Tuvalu i Tokelau, bo tam przecież też piją. W dzisiejszych czasach, kiedy nikt nie znosi trudów rzeczywistości, taki program może stać się panaceum na wszystkie bolączki. Nawaleni uczestnicy będą rzucali w siebie butelkami, łamali krzesła, kradli sobie majtki, wymiotowali na podłogę i masowo bzykali się przed kamerą, zgodnie z klauzulą pozostając na bani i przypuszczając, że nic z tych rzeczy nie dzieje się naprawdę. Będą mówili przy tym "o k...wa" i widownia będzie miała z tego niesamowity ubaw.

Nietrudno będzie rzecz jasna znaleźć sponsora takiego programu, w postaci pełnej gamy browarów i gorzelników, dostarczających na plan swe zacne produkty w ramach product placementu. Oficjalnie będzie to program edukacyjny, przestrzegający przed zgubnymi skutkami nałogów, co pozwoli ominąć wszelkie ustawy o trzeźwym chowaniu, a nawet je wspierać, choć ja oczywiście odnoszę się do realiów zamorskich, nie nadwiślańskich, uchowaj Panie.

Inni sponsorzy będą rekrutowali się spośród producentów tabletek od bólu głowy oraz firm pogrzebowych, prywatnych klinik oferujących kuracje odwykowe i kancelarii prawnych, specjalizujących się w prawie rozwodowym. Będzie wspaniale.

W końcu program się znudzi, bo ile razy można słuchać utworu romantycznego "Hej sokoły" śpiewanego na bani, więc zamkną go po siedemnastej edycji. Lecz nie ma co płakać nad rozlanym piwem, tylko natychmiast wziąć się do roboty nad kolejnym reality show, tym razem dla złodziei samochodów. Będzie to przebój stulecia. Gdzieś na zadupiu zbuduje się fikcyjne miasto, gdzie fikcyjni troglodyci będą mogli kraść albo przynajmniej rozbijać o drzewa najnowsze modele aktualnie promowanych marek, które znajdą się na planie w ramach product placementu. Wcześniej ścigając się nimi po drodze, rozbijając śmietniki, kasując przystanki autobusowe, wjeżdżając w wystawy sklepów i altany w ogrodach letniskowych domków. Oczywiście będą to robili tylko na niby; oficjalnie program będzie przecież edukacyjny i w zamiarze będzie przestrzegał widzów przed zgubnymi skutkami konfliktu z prawem i zbyt szybką jazdy po mieście z użyciem amerykańskiej mechanizacji. Szef policji drogowej przed każdym odcinkiem będzie wygłaszać odpowiednią
pogadankę.

Właśnie zdałem sobie sprawę, że ten akurat program już leci w brytyjskiej telewizji i wcale nie wymagał zbudowania fikcyjnego miasta. Ekipa jeździ po zwykłych ulicach i kręci autentycznych rozrabiaków, jadących pod prąd skradzionymi bolidami. Wciąż jednak mam wrażenie, że reklamodawcy nie doceniają potencjału tego show. Nawet sceny pieszej ucieczki złodzieja przez kolejne płoty podmiejskiej dżungli mogłyby mieć sponsora w postaci jakiejś znanej marki dresów i sportowych butów.

W takim razie pora na telewizyjną wersję gry "Counter Strike", tego na pewno nie było jeszcze w światowej rozrywce. Przygłupy z karabinami będą ginąć jak muchy, a światowe koncerny zarobią miliony na reklamach batonów, umieszczonych na polu bitwy oraz na hełmach uczestników.

Potem przyjdzie dwudziesta pięć i wygna mnie przed telewizor, bym nie przegapił kolejnego odcinka „Take Me Out”, gdzie przesadnie wyfiokowane istoty ludzkie próbują znaleźć szczęście w miłości za pomocą klaskania, lub pokazują w tym celu gołe torsy, w zależności od płci.

W Polsce wszystko to ma szanse pojawić się na zagranicznej licencji, bo jak wiadomo, w Polsce nawet złodzieje i pijacy muszą być licencyjni. Wszelkie przejawy lokalnej kreatywności są zakazane, a każdy, kto się ich dopuści, podlega ostracyzmowi i deportacji na wyspy brytyjskie.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com

PS. Niniejszym oświadczam, że neologizm „teledurniej” wymyśliłem samodzielnie, nie kradnąc go nikomu, choć nie wątpię, że mnie ukradziono go wiele razy, od kiedy powstał. W roku 1997 zatytułowałem w ten sposób reportaż z planu pewnego teledurnieju, który z perspektywy czasu oraz w obliczu obecnych wariacji w tej sferze należy uznać za całkiem ambitny i mocno intelektualny.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (176)