PolskaPiotr Czerwiński: polsko-irlandzki syndrom niepoprawnego pięciolatka

Piotr Czerwiński: polsko-irlandzki syndrom niepoprawnego pięciolatka

Irlandia i Polska mają ze sobą znacznie więcej wspólnego, niż mogliby przypuszczać ich mieszkańcy. Oba kraje cierpią na bardzo prosty syndrom, jakże okrutny w swojej prostocie: nie są w stanie zapanować nad własnymi interesami. Brak samodzielności, wynikający z długotrwałych romansów typu sado-maso, jakie oba kraje utrzymywały z troskliwymi sąsiadami, jest zapewne doskonałym i dość powszechnym wytłumaczeniem tej ułomności, ale nikt nie raczy przy tym zauważyć, że jedni i drudzy są na własnym rozrachunku od co najmniej kilku pokoleń. A syndrom niepoprawnego pięciolatka, wojującego ze wszelkimi prawidłami logiki, wciąż nie ustępuje ani nad Wisłą, ani nad Liffey River - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.

Piotr Czerwiński

Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. Do powyższych refleksji natchnęła mnie podróż sentymentalna do czasów, gdy pochłonąłem „Wielkiego Gatsby’ego”, nie mogąc pozbierać się z wrażenia, a które to czasy przypomniała mi ostatnia hiper-wypierdziana ekranizacja tego dzieła w multi-milion-dolarowej obsadzie. Ale nie hollywoodzkim blichtrem chcę się dziś zająć, lecz spostrzeżeniem ogólnej natury, jakie nasuwa sama fabuła książki Fitzgeralda, a wręcz nawet jej społeczne tło. Podobnie jak samo życie autora, przynajmniej w czasach „paryskich”, powieść ukazuje lata dwudzieste świętej pamięci ubiegłego wieku jako dekadę baletów i jeden wielki festyn szastania pieniędzmi, który - osiągnąwszy apogeum - skończył się wielkim amerykańsko-europejskim kryzysem, trwającym tak długo i bolesnym tak bardzo, że doprowadził kilku frustratów do wywołania wojny światowej. Wybrane kraje, zwłaszcza w Europie, wydają się nie wyciągać żadnego wniosku z tej lekcji.

Nie jestem pierwszy w odkryciu tej analogii, bo podobne skojarzenia pojawiły się już u innych lokalnych publicystów, ale niebezpiecznie mi to przypomina historię Irlandii z czasów boomu, która zapadła na syndrom zwycięzcy loterii, usiłującego zapić się na śmierć z użyciem siedemnastu kart kredytowych i służącego ze wschodniej Europy, przynoszącego drinki. O tym, że wszystko to padnie na twarz i już się nie podniesie, było wiadomo, od kiedy kawalerki w Dublinie zaczęły kosztować po trzysta pięćdziesiąt tysięcy euro, a za wypranie garnituru w pralni żądano czterech dych, przekraczając wszelkie normy zdrowego rozsądku, który zwykle nie kazał Dublinowi konkurować z Hollywood. Następnie sprawa się rypła i wszyscy obudzili się z ręką w nocniku. Niejako z ulgą, bo oto znowu mogą żyć normalnie, co w irlandzkich realiach oznacza egzystencjalno-punkrockowy brak perspektyw, genetycznie uwarunkowaną potrzebę emigracji oraz puszczę pustych domów z napisem „na sprzedaż”. Tylko hordy tych służących ze wschodniej Europy,
które puszczono samopas wraz z końmi, nie pasują do zwyczajowego obrazka, ale to już jest temat na inną dyskusję.

Daleki jestem od prorokowania zgrzytów społecznych na miarę dalszych analogii z historią, choć to oczywiste, że w takich sytuacjach obarcza się obcych za wszelkie krzywdy. Prorokuję jednakowoż, że Irlandia się z tego kryzysu podźwignie, przypuszczalnie z pomocą jakiegoś dorosłego państwa, prowadzącego ją za rączkę, po czym znów osiągnie stan hulaszczej prosperity, po czym cała historia się powtórzy - i Irlandia przepieprzy wszystko w niekończącej się malignie przepieprzania wszystkiego bez względu na sens tej działalności. I tak dalej, bez końca. Pojęcie nauczki, które udaje się przyswoić nawet pięciolatkowi, najprawdopodobniej nigdy nie zostanie w Irlandii prawidłowo zinterpretowane. To tak jakby w irlandzkiej świadomości preinstalowany był komunikat, wyskakujący jak nie przymierzając w komputerze, zawsze kiedy dzieje się coś niedobrego: „Nie przejmuj się, system upadł, ale firma, która go wyprodukowała pracuje nad tym, by go podnieść, nasi konsultanci już wkrótce przyjadą i naprawią twój system. Nie masz
pieniędzy? Nic straconego. Weź pożyczkę. Oferujemy dogodne warunki.” I sprawa ma szanse załatwić się sama.

Problem z Polską jest bardzo analogiczny, choć Polska ma trochę innego robaka, który dręczy ją od środka przez wieki: wzajemną nienawiść samych Polaków, którzy zdolni są do każdego poświęcenia, by podstawić nogę samemu sobie, myśląc, że podstawiają ją komuś innemu. Pogarda samych Polaków dla własnej ojczyzny jest legendarnie karygodna. Nie wiem czy jest w Europie jakieś inne państwo, którego mieszkańcy tak gardzą wszystkim, co swoje, i tak wielbią wszystko, co przyszło zza granicy. Tak bardzo, że gotowe jest sprzedać cały swój przemysł obcemu kapitałowi i doprowadzić do sytuacji, w której tylko warzywniaki stanowią śladowy element lokalnego biznesu.

A nasza „w jedności siła”? No moi Państwo, przecież to bzdura. Z jednej strony mówi się, że jednoczymy się tylko w chwilach kryzysu, ale jak na mój gust jest to ocena zbyt optymistyczna. Odpuszczę sobie oczywistości w rodzaju Targowicy albo przewrotu majowego, kiedy w imię jakichś mniej lub bardziej świętych idei Polacy postanawiali pourywać sobie nawzajem głowy, zamiast pilnowania wspólnego interesu. Ale weźmy choćby to, co zrobili kibice piłkarscy po śmierci Jana Pawła II. Nie minęło kilka tygodni, kiedy po ich historycznym poniekąd pojednaniu nie było ani śladu i znów tłukli się w najlepsze, dowodząc jak bardzo sport w tym kraju łagodzi obyczaje. Myślę, że to jednak jest nic w porównaniu z okresem PRL, kiedy cały naród był podzielony, zaś „oni” i „my” gotowi byli spalić się nawzajem. Do dziś nie odgadłem co właściwie było motorem tej histerii, bo nie wierzę, że wynikała z autentycznej wiary tak zwanych komunistów w tak zwany komunizm. Po komunizmie mamy czkawkę w postaci przekonania, że nie ma sensu się
starać, ponieważ w końcu przyjdzie Ameryka i nas oswobodzi. Już dzień później w każdym sklepie będzie tak, jak w Peweksie. Tylko nikt nie zauważył, że w dalszym ciągu nie będziemy mieć na to pieniędzy, które trzeba zarobić, by mieć wszystkie te frykasy.

Skłania mnie to ku wnioskowi, że cokolwiek ten kraj osiągnie, nawet gdyby musiał wypruć sobie przy tym bebechy, prędzej czy później zniszczy to własnymi rękami. Historycznie niepodważalny wątek kruków i wron, które nas przy tym rozdzióbią, byłby tak efekciarski, że aż kiczowaty, ale wplotę go do niniejszych rozważań, ponieważ jest naprawdę efekciarski.

Co do prosperity w ujęciu polskim, nie będę się wypowiadał, ponieważ w Polsce taki wybryk natury nigdy nie wystąpi. Polski brak umiejętności zapanowania nad własnymi interesami jest jeszcze brutalniejszy niż irlandzki; my nigdy nie będziemy mieli hulaszczego boomu, ponieważ jesteśmy tak dobrzy w marnowaniu swoich szans, że nigdy nie dopuścimy, by do niego doszło. Zamiast tego będziemy zawsze kultywować nasz ukochany mesjanizm, rzucanie się z szabelką do cudzych rzek w ramach cudzych wojen, oraz tak sprawdzone formy cierpiętnictwa, jak donoszenie na własnego sąsiada i dziurawienie drzwi w jego samochodzie, zawsze kiedy kupi nowy samochód. Oraz histeryczne wielbienie Zachodu, bo tylko tam dorastają talenta, a nad Jankiem szumiały brzozy, i tak dalej, w ten deseń. I dalej będziemy mieli guzik z pętelką.

Z tych rozważań o Irlandii i Polsce wyłania się przerażający wniosek: Jedni i drudzy mają problem - nie uczą się na własnych błędach. Jako żywo przypominają pięciolatka, który prędzej czy później zepsuje każdą zabawkę, wsadzi palec do płomienia na kuchennym palniku, kiedy mu się tego zabroni, a gdy dać mu torbę cukierków, zeżre wszystkie, po czym dostanie biegunki. Z naciskiem na „dać”, oczywiście, bo nawet jeśli dostanie jakieś drobne, łatwiej będzie mu je zgubić niż donieść do sklepu. Pięciolatek nie jest w stanie podjąć żadnej samodzielnej decyzji, a kiedy się go zachęca w tym kierunku, jego decyzje bywają zbyt surrealistyczne, by nadawały się do wdrożenia. A na placu zabaw poszarpie się z byle kim i z byle jakiego powodu, w którym to czasie ktoś ze starszej klasy ukradnie mu tornister, a przynajmniej kredki.

Różnica między przeciętnym pięciolatkiem, a Irlandią albo Polską, jest jednak kolosalna. Pięciolatek z reguły dorasta i już w wieku lat ośmiu, a pewnie nawet i wcześniej, jest dużo bardziej odpowiedzialny, niż wtedy, kiedy przejadał cukierki albo wsadzał palce do palnika. Rozwój jego mózgu polega na tym, by raz się sparzywszy, nie dotykał gorących rzeczy, a wręcz nawet dmuchał na zimne.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina, dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com

Źródło artykułu:WP Wiadomości
polacyspołeczeństwopolska
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (29)