PolskaPiotr Czerwiński: pół Polski widać tak, a drugie pół siak

Piotr Czerwiński: pół Polski widać tak, a drugie pół siak

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Sporo się zmienia w tej naszej Polsce, moi Państwo. Pewnie nie widać tego, oglądając Polskę codziennie przez okno, ale kiedy się ją widzi raz do roku przy okazji rytualnych wizyt świątecznych, coraz bardziej zaskakuje, niczym dawno nie widziany znajomy, którego coraz trudniej poznać, mając w pamięci jego obraz sprzed dwudziestu lat. Coraz więcej nam ta Polska funduje nieoczekiwanych paradoksów: z jednej strony ma nowego smartfona, ale z drugiej nosi dziurawe buty.

Piotr Czerwiński

08.04.2013 | aktual.: 08.04.2013 11:19

W dziedzinie zaskakiwania Polska w tym roku przeszła samą siebie i zafundowała nam piękną zimę tej wiosny, co można uznać za punkt wyjścia do niniejszych dywagacji. W zasadzie do święconki wypadało włożyć przynajmniej jedną bombkę z choinki, którą nierozważnie wyrzuciliśmy niedawno na śmietnik. Może to nie byłoby znowu takie głupie, dołączyć aktualizację do naszych tradycji i wprowadzić zwyczaj ręcznego malowania bombek na Wielkanoc albo wieszania jajek na choince. Tylko jak by się te nowe bombko-pisanki nazywały? Może pibombki albo jajcanki, albo coś w tym stylu. To by wniosło ożywczy powiew do palety polskich zwyczajów świątecznych, już nie wspominając, jak bardzo ożywcze by było dla handlu i drobnej przedsiębiorczości. Można by te jajcanki opatentować i sprzedawać w sklepach pamiątkarskich i pewnie jeszcze wydębić pieniądze od Unii Europejskiej na ich promocję. Słuchając wiadomości mam ostatnio wrażenie, że Unia Europejska istnieje głównie po to, by od niej wydębiać pieniądze, toteż wynalazek jajcanki
byłby świetnym pretekstem ku takiej praktyce.

W Warszawie jak w Paryżu, pojawiły się samoobsługowe wypożyczalnie rowerów, których nikt nie wypożycza, ponieważ jest zima tej wiosny. Ale wyglądają bardzo profesjonalnie, a pokryte śniegiem stanowią bardzo wdzięczny obiekt dla artystycznej fotografii, którą można potem wydrukować w sepii i powiesić na ścianie na pamiątkę. Tylko te coraz nachalniej wyrastające spod ziemi apartamentowce w tle trzeba będzie jakoś wyretuszować na komputerze, bo wyglądają jak makieta mrowiska z klocków lego.

Odnoszę też wrażenie, że w Warszawie nie ma już w ogóle Warszawy. Zamieniła się w jakiś chory rezerwat korporacyjny dla wyznawców Wielkiego Mobbingu i Prania Mózgu, z wiecznie trwającym wyścigiem szczurów w tle. Po rezerwacie należy poruszać się truchtem w nerwowym pośpiechu, zaś za kierownicą poganiając światłami innych kierowców, jadących wolniej niż dwieście na godzinę i nigdy nie przepuszczając ich, jeżeli chcą zmienić pas ruchu. A gdy tego spróbują, trąbiąc na nich i nazywając brzydkimi słowami.

Nic z tego nie rozumiem. Jako człowiek, który urodził się w tym mieście i tamże spędził dzieciństwo, kojarzę je z klombami, romantyczno-powstańczym folklorem, spokojem, uprzejmością i kulturą. Najwyraźniej kojarzę Warszawę z jakąś inną Warszawą, występującą na innej planecie.

Oprócz tego od niedawna kojarzę ją z ekranami w autobusach i metrze, co jest akurat ciekawe, bo pozwala zająć się czymś, co nie jest komórką. Sięganie po komórkę w środkach komunikacji przeszło w odruch bezwarunkowy i założę się, że powstała na ten temat już niejedna praca doktorska z neurologii, stąd każdą możliwość spędzenia tej podróży w inny sposób należy uznać za bezcenną z punktu widzenia oryginalności.

Jedno, co dotąd było mi zupełnie obce, to coraz wyraźniejsze rozwarstwienie społeczne, z którego nigdy w historii nie wynikło nic dobrego. Z jednej strony po ulicach jeździ coraz więcej luksusowych samochodów, galeriami handlowymi przechadzają się modni dandysi w hipsterskich ubraniach i zapędzeni w kozi róg krawaciarze ze słuchawką w uchu, a tuż obok, jak w jakimś alternatywnym wymiarze, który przez przypadek nakłada się na ten obraz, jadą stare graty ze zderzakami przywiązanymi drutem, leżą coraz liczniejsi żebracy, przygaszeni nastolatkowie w kapturach wpatrują się we własną plwocinę na chodniku, a ludzie ściśnięci w tramwaju nie przestają powtarzać, że brakuje im do wypłaty i że w ich bloku znowu była podwyżka czynszu.

Coś przedziwnego musiało stać się w tym kraju, od kiedy mnie tu nie ma. Pewnie jakaś epidemia albo fatamorgana. Pół Polski widać tak, a drugie pół siak, albo pół zapadło na tę chorobę, a drugie pół nie, czy coś w tym rodzaju. W każdy razie nie wygląda to zdrowo, moi Państwo. Wszystko wskazuje na to, że niezdrowa tendencja będzie się pogłębiała, przez co naprawdę się nie dziwię, że w tym kraju występują dwie alternatywne rzeczywistości. W jednej żyją ci od ładnych samochodów i słuchawek w uchu, a w drugiej ci od podwyżek czynszu. Ci pierwsi wmawiają sobie i tym drugim, że Polska rośnie w siłę i że żyje się tu dostatniej, ci drudzy frustrują się coraz bardziej wypowiedziami tych pierwszych i są coraz bardziej rozgoryczeni, bo to przecież do diabła nie podobne, żeby science-fiction nakładało się na hiperrealizm aż tak ordynarnie. Z takich rzeczy biorą się wyłącznie kłopoty i niejeden Ludwik Szesnasty miał się okazję przekonać o tej prawidłowości osobiście.

Natomiast na polskich drogach wprowadzono fotoradary. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby fotoradary stały przy autostradzie czy innej trasie szybszego ruchu, gdzie należy jechać z prędkością trochę mniejszą niż dwieście kilometrów na godzinę, przez co wszyscy chętni do łamania tego przepisu mieliby okazję przypomnieć sobie o jego istnieniu i dzięki temu nie przeistoczyć się w mielonkę za pomocą przydrożnego drzewa. Niestety, przy trasie fotoradarów nie ma. Stoją za to w obszarze pseudo-zabudowanym, gdzie najbliższy dom widać na horyzoncie, a paranormalna teoria każe zwolnić do pięćdziesiątki, więc z powodu braku takiej konieczności nikt nie zwalnia tam aż tak drastycznie. Jednak nasza skłonność do logicznego myślenia i wdrażania równie logicznych ułatwień życia wciąż jest bezcenna.

Zapoznawszy się z tym jakże polskim wynalazkiem, w ramach sentymentalnej podróży wielkanocnej dotarłem do Nałęczowa, tam zaś do pijalni wód mineralnych, zasypanej po szyję śniegiem, jak to w Wielki Piątek. Nie byłem tu od trzydziestu lat, przez co mam teraz wrażenie, jakbym występował w filmie, w którym gram siebie samego z czasów podstawówki. W kiosku można kupić zabawkowego malucha i syrenkę, dom zdrojowy nie zmienił się ani trochę, kaczki przechadzają się dumnie między ludźmi, a ludzie są mili i uprzejmi, choć może po prostu tak mają do siebie mieszkańcy Lubelszczyzny, którą zawsze lubiłem jak swoją, choć nie mam tu rodzinnych korzeni. Przy odrobinie wyobraźni można zapomnieć o krawaciarzach, komórkach, bibombkach, jajcankach i jajcach, które pokazuje telewizja. I wyobrazić sobie, że mamy za oknem fajną Polskę.

Bez takiej patetycznej powagi, oczywiście.

Dobranoc Państwu.

Z fajnej Polski, przejazdem, Piotr Czerwiński Kropka Com.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
społeczeństwopolskawarszawa
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (26)