PolskaPiotr Czerwiński: Ostatni zgasi światło

Piotr Czerwiński: Ostatni zgasi światło

Piotr Czerwiński
07.01.2013 06:00, aktualizacja: 07.01.2013 07:00

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Bawiąc ostatnio w Polsce, dosłownie i w przenośni, przypadkowo wziąłem udział w bardzo niecodziennym wydarzeniu, które roboczo nazywam świątecznym wieczorem emigrantów. Jego niecodzienność polegała na tym, że odbył się na placu zabaw, a wszyscy emigranci byli nieletni i przyjechali w odwiedziny do babci. Jedyne polskie dziecko, które było stacjonarnym warszawiakiem, musiało tam mieć wrażenie, że teleportowali je za granicę.

Polskie święta z przedszkolakiem, mieszkającym na co dzień w Irlandii, to skomplikowane przedsięwzięcie. Niby na co dzień spotyka rodaków statystycznie co dwie minuty, ale kiedy znajdzie się w kraju, w którym absolutnie wszyscy mówią po polsku, należy wyjaśniać mu, jak to się stało, że są takie miejsca na świecie i dlaczego w tych miejscach nie jeździ się po lewej stronie, a także z jakiego powodu w telewizji są zawsze ci sami panowie, mówiący to samo na każdym kanale, a w ich tle ten sam budynek o konstrukcji cyrku. Obcowanie z polskimi dziećmi jest wyzwaniem jeszcze innej natury; w Irlandii dzieci, skądkolwiek by nie pochodziły, rozmawiają ze sobą po angielsku, toteż bliskie spotkania trzeciego stopnia z nieletnimi narodowości polskiej, w tak dużej liczbie, muszą wywołać opadanie szczęki.

W zasadzie potrafię sobie wyobrazić szok, jaki powoduje taka wszechobecna polskość u człowieka, który zna ją tylko z domu albo płyt DVD z Bolkiem i Lolkiem. To tak, jakby zagorzały czytelnik książek Tolkiena nagle obudził się wśród Trolli i Hobbitów, i innych rycerzy ciemności, czy jak oni się tam nazywali. Nagle znikają wszystkie Siobhany, Niamhy i Seamusy, a na nich miejsce pojawiają się małe Franki, Tadeuszki i Jagusie, zajadające się „grześkami” i „pawełkami”. Bo taka zdaje się jest teraz moda w dziecięcym nazewnictwie, a także czekoladowym, rzecz jasna. Mały człowiek, który dotąd zaledwie przeczuwał ich istnienie gdzieś na drugim końcu świata, musi widzieć w tym element komediowo-magiczny, a nawet wątki paranormalne.

Zdarzyło mi się zatem kilka magiczno-komediowych scen, w których mój syn usiłował z rozpędu przemawiać do rówieśników w języku lengłidż, co z kolei wywoływało szok u jego małych rozmówców, pytających go po lechistańsku kim właściwie jest i skąd pochodzi. Zważywszy, że z ojcem rozmawia po naszemu, musiał robić na nich kuriozalne wrażenie. Równie kuriozalne musiały być dla niego pytania o jego tożsamość narodową. Słysząc po raz kolejny odrobinę szydercze „czy ty w ogóle jesteś Polakiem?” albo „kim ty w ogóle jesteś”, zaczął w końcu w odpowiedzi przedstawiać się z imienia i nazwiska, stwierdziwszy, że to będzie najlepiej określało, kim jest z pochodzenia. Bardzo grzecznie i tym razem w języku Mickiewicza, oczywiście.

Aż pewnego dnia tuż po świętach trafiliśmy do miejsca, którego tragikomizm przebił wszystko. Jak mogą wiedzieć czytelnicy, którym przyszło również być rodzicami, maluch w wieku rozpędowym nie usiedzi przy babcinych kluseczkach dłużej niż godzinę, nawet jeśli choinka jest stąd do sufitu i ma pięć miliardów światełek, przez co najlepszym rozwiązaniem na jego bolączki jest plac zabaw, a w zimie jego kryty odpowiednik, czyli dziecięce centrum rozrywki, gdzie może godzinami nurkować w basenie pełnym plastikowych kuleczek albo udawać, że jest pingwinem na plastikowej zjeżdżalni. Należy też spodziewać się, że nawiąże tam również kontakty biznesowe z innymi dziećmi, które mają podobnie, ale w życiu bym się nie spodziewał, że w Polsce można o tej porze roku robić to na tak globalną skalę jak w naszym przypadku.

Na początku sala była pusta i mieliśmy ją dla siebie. Pierwszy ojciec, który też przyszedł z synem, był z Ameryki. Nawoływał malca z zupełnie dobrym akcentem, na ucho wymagającym dziesięcioletniej praktyki, zaś do telefonu i obsługi mówił najzwyczajniejszą w świecie polszczyzną. Obaj wywołali sensację za pomocą zdalnie sterowanego helikoptera, który był ewidentnie prezentem pod choinkę, dopóki nie rozbił się na dywanie. W Ameryce z helikopterami już tak bywa. Z kontekstu ich wizyty z tym miejscu wynikało, że przyszli tam na tej samej zasadzie, co my i że są emigrantami, pochodzącymi z tego osiedla, którzy katapultowali się w młodości za granicę. A konkretnie katapultował się senior, biorąc pod uwagę obcojęzyczność i młody wiek juniora. Pomyślałem przez chwilę, że to ciekawy zbieg okoliczności, skoro i ja zbłądziłem w to miejsce, z obczyzny przywiózłszy do Warszawy rodzinę na święta. Ale to był dopiero początek szaleństwa.

W drugiej kolejności, ewidentnie z tego samego powodu, na salę przyszła para polsko-niemiecka, z dziećmi które również nie mówiły ani słowa po polsku. Ich mama, która była Polką, przełączała się bez przerwy z polskiego na niemiecki, raz krzycząc do dzieci, raz do męża, który był Niemcem, a raz do koleżanki, która też pochodziła z Polski. Teraz było nas już pięcioro i czwórka dzieci, z czego jedno polsko-amerykańskie, dwa polsko-niemieckie, a czwarte polsko-irlandzkie. Za chwilę, by było jeszcze bardziej międzynarodowo, dołączył do nich dzieciak polsko-duński, a także jego adekwatnie polsko-duńscy rodzice z którymi podjąłem rzeczową dyskusję na temat polskiej emigracji. Wraz z czysto polską babcią, do której przybyli na Boże Narodzenie. Wymieniwszy serię dość podobnych spostrzeżeń na temat Polonii irlandzkiej i duńskiej, ze szczególnym uwzględnieniem tak zwanych kurnapolaków, obserwowaliśmy w zadumie biegające dzieci, z których większość nie mogła porozumieć się nawzajem, wszystkie zaś w teorii były Polakami.
Ani się obejrzałem, kiedy do zabawy dołączyło następne dziecko, tym razem polsko-arabskie. Jego rodzice zwracali się do niego raz po polsku, raz po arabsku, raz łamaną angielszczyzną, która służyła im również za język wzajemnej komunikacji.

Naigrywałem się, że bierzemy udział w istnym wieczorze małoletnich emigrantów, bo jak dotąd wyłącznie pani obsługująca ten przybytek była stacjonarną Polką. Ledwie to powiedziałem, kiedy w drzwiach stanął następny mały obywatel, ewidentnie mieszkaniec naszego osiedla, od stóp do głów całkowicie polski i gadający wyłącznie w polskim języku. Człowiek ten zwiedził cały plac zabaw rozglądając się niepewnie, nasłuchując wszystkich tych obcych narzeczy, rodziców pokrzykujących raz tak, raz siak, po czym usiadł bezradnie na plastikowym motorku i oznajmił matce, że wyjeżdża za granicę. W zasadzie byłoby to i zabawne, gdyby nie było smutne.

Gdy wróciłem do domu, na klatce schodowej spotkałem kolegę z dzieciństwa, który na podobnej zasadzie przyjechał do rodziny ze Szwecji. Ustaliliśmy, że większość naszych starych kumpli, którzy wciąż pozostają przy życiu, opuściła Rzeczpospolitą najpóźniej do roku dwa tysiące siedem. Wszystko wskazuje na to, że na naszym osiedlu mieszkają już tylko dziadkowie i babcie. Natomiast w telewizji spiker miękkim głosem doniósł, że w kraju panuje dobrobyt i że kroczymy ku świetlanej przyszłości.

Myślę, że ten malec, który wsiadł na plastikowy motor, ostatni zgasi światło.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (55)
Zobacz także