Piotr Czerwiński: o kocie, który chciał być kurczakiem, czyli poloniści jadą na Zachód
Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. W przyrodzie nic nie ginie, chyba że ugandyjskiej. Wyparowały tam niedawno cztery miliony euro, które dostali od rządu Irlandii w ramach pomocy humanitarnej, co miało też oznaczać, że są na świecie kraje, dla których Irlandia jest mocarstwem gospodarczym. Każdy ma swoją żabę i swojego bociana, jak mówi kolejne powiedzenie. Choć trochę to śmieszne, biorąc pod uwagę, że żaba już niedługo siądzie z kapeluszem przed bramą Bundestagu, żeby oszczędzić sobie formalności - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
Straszne rzeczy dzieją się na tym świecie, moi Państwo. Jeden znajomy Chińczyk mówił mi niedawno, że u niego w Chinach mieszkania drogie jak cholera, a ludzie zarabiają równie cholerycznie mało. Znakiem tego całymi tabunami wynajmują pojedyncze lokale, by było taniej. Rekord miał podobno paść w Szanghaju, gdzie 37 osób wynajęło stumetrowy apartament. Powiedziałem mu, że w takim razie Polska ma o całe niebo lepiej. W Warszawie z całą pewnością takie mieszkania wynajmuje ich nie więcej niż dwudziestu. W obu krajach obowiązuje jednakowoż taka sama prawidłowość, że jak już ktoś przejdzie przez etap grupowego wynajmowania mieszkań, często kupuje sobie bilet w jedną stronę i opuszcza kochającą ojczyznę. Ten moment wraz z kolegą Chińczykiem uczciliśmy minutą zadumy. Ułatwiła nam to kłótnia naszych synów, którzy usiłowali sobie nawzajem odebrać piłkę w misie Puchatki, która była produkcji chińskiej, oczywiście.
Następnie przeszliśmy do omawiania rzeczy znacznie zabawniejszych, czyli opowieści o tym, jak to Polacy nauczają chińskich znajomych bluzgania, wmawiając im, że są to zwroty kurtuazyjnie wyznające sympatię i pokojowe nastawienie. Podobno i jemu zdarzyli się tacy przybysze znad Wisły, którzy dla odmiany kazali mu zwracać się do facetów per „jak się masz kochanie”. Na szczęście jakimś cudem poznał prawdę, nie wpakowawszy się nigdy w żadne poważniejsze tarapaty natury intymnej. Nie rozumiem, dlaczego prawidłowość ta nie działa w drugą stronę i żaden Chińczyk nie oświeca Polaka w przypływie sadyzmu, że „spieprzaj na drzewo” to „I love you”, a „zrób kupę” oznacza „poproszę dwa piwa”. Czyżby nie było w Irlandii chińskich chamów i prostaków?
Do rozmowy włączył się drugi Chińczyk, a także gość z Mołdawii, jedna kobieta z Filipin oraz trzech Hiszpanów. Usiłowali zmienić temat, opowiadając równie straszne historie o swoich dzieciach. Ich dzieci podobno twierdzą, że są Irlandczykami. Chińczyk ubolewał, że jego córki nie chcą jeść w domu chińskiego jedzenia, tylko objadają się kaszanką, zaś kobieta z Filipin wyznała, że jej dziecko z przypływie dobrego humoru ma zwyczaj mówienia przy rodzicach po irlandzku. I jest to nieludzko frustrujące, bo jak wiadomo, nikt nie mówi po Irlandzku w Irlandii. Wyjątek mogą stanowić tylko nauczyciele irlandzkiego, w liczbie sześciu, a także dzieci emigrantów z Filipin, które jeszcze mają ochotę się go uczyć.
W zasadzie to nie dziwi. Historia zna wiele takich przypadków. Czytałem kiedyś o kocie, którego wychowały kurczaki i on też twierdził, że jest drobiowy i chce robić ko-ko. Tarzan wierzył, że jest małpą, a z pewnością było też wiele małp, wierzących, że są ludźmi. Albo na przykład jest paru polskich polityków, którzy uwierzyli, że są politykami. To też jest bardzo symptomatyczne. Przyroda jest nieobliczalna, moi Państwo. A tak w ogóle to był chiński kurczak, o ile pamiętam. Znaczy się kot, oczywiście.
Ja też czasami wierzę w to, że jestem Irolem. Co prawda strułem się raz czarną kaszanką, a na ciemne piwo po siedmiu latach nie mogę już patrzeć, choć ułatwia pozytywne myślenie o tutejszej pogodzie. Irlandczycy są jedynymi ludźmi jakich znam, dla których uśmiech nie jest oznaką choroby psychicznej, a poczucie humoru nie jest faszystowskim zwyrodnieniem, wołającym do Boga o krwawą pomstę. Z tego powodu, zawsze kiedy się śmieję, automatycznie robię się bardziej irlandzki. Kiedy nauczę się śmiać z powodu strucia kaszanką, osiągnę apogeum tego stanu, ufarbuję włosy na rudo i wystąpię o honorowe obywatelstwo w Donegal, prośbę swą motywując faktem, iż chcę by moje życie przypominało masaż hawajski. Chociaż nie, nic z tego. Ja nie mam włosów. Sprawa się rypła.
Kiedyś miałem mylne wrażenie, że aby zostać prawdziwym Irlandczykiem należy opanować przynajmniej podstawy irlandzkiego języka. Ale pewnego dnia stało się jasne, że żaden prawdziwy Irlandczyk nie umie wypowiedzieć jednego pełnego zdania w tym języku, zaś irlandzka młodzież poważa go równie gorąco jak nastoletni Polacy sprzed ćwierć wieku wielbili parler pa-ruski. Różnica dość subtelna, bo jednych odpycha mowa ojczysta i wolą język byłego okupanta, a drudzy mieli odwrotnie, ale to już jest temat na inną gawędę. Tak czy owak, skłonny jestem wierzyć, że istotnie, tylko dzieci emigrantów mają jeszcze ochotę uczyć się irlandzkiego, choć dyktuje ją przymus w postaci obowiązkowych lekcji.
Polskie dzieci już niedługo nie będą miały takiego przymusu. Rozważa się tu bowiem coraz realniej wprowadzenie języka polskiego do programu szkół, jako opcjonalnego języka obcego, który mógłby zastąpić i tak już wymierający Gaelic. Póki co, stutysięczna diaspora z Polski jest główną przyczyną tego, że nasz język jest tu statystycznie drugi po angielskim, zostawiając lokalne narzecze daleko w tyle. Jest to również dobra wiadomość dla absolwentów polonistyki, którzy poszukiwali zajęć zarobkowych na Zachodzie głównie w branży budowlanej lub restauracyjnej. Otóż idzie nowe, moi drodzy; los jest tak łaskawy, że już niedługo nawet za granicą będzie można uczyć cudze dzieci. Nie będę was kusił pensjami w irlandzkich szkołach. Wystarczy, że wspomniałem, że płaci się tu pensje. Podobno w polskim szkolnictwie to stwierdzenie oscyluje na granicy eufemizmu.
O czym to ja miałem, aha, no tak. W przyrodzie nic nie ginie, chyba że ugandyjskiej. Rząd Irlandzki niewiele ma ostatnio okazji do zademonstrowania hojności, a dumę jakoś koić trzeba, toteż Republika w miłościwym darze wysłała do Ugandy cztery miliony euro, co jak rozumiem miało powstrzymać chociaż kilku Ugandyjczyków przed emigracją do Irlandii. Niestety, forsa przepadła na tak zwanym wysokim szczeblu i nawet jej zapach nie dotarł do głodujących dzieci z dużymi brzuchami, których wizerunkiem często posługują się specjaliści od wyłudzania pieniędzy. Rząd irlandzki będzie mieć teraz dylemat nie do rozgryzienia. Obiecał Ugandzie kolejne 12 milionów, ale w tej sytuacji nie ma o tym mowy, więc pieniądze leżą i czekają. Na Zeusa, kto pomoże, czy jest coś, co możemy zrobić z dwunastoma milionami? Może dajmy je komuś innemu, kto uwierzy, że jesteśmy krajem przy forsie?
Może wyślijmy je do Polski? Tam na pewno nikt nie ukradnie ani nie zdefrauduje takiej forsy. Podobno to taki porządny kraj i tacy uczciwi ludzie. Są tacy skromni; nawet twierdzą w mediach, że panuje u nich dobrobyt....
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com