PolskaPiotr Czerwiński: Niech żyje wieś!

Piotr Czerwiński: Niech żyje wieś!

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Lubię polską wieś. Być może jest to z mej strony wyznanie dość nieoczekiwane i żałosne zarazem, ale na szczęście nie mam aż takich kompleksów, by się przed tym wzbraniać. Lubię wieś do tego stopnia, że jestem chyba jedynym polskim miastowym, udającym wieśniaka. O ile mi wiadomo, znacznie liczebniejsze są przypadki odwrotne. Prócz tego emigrantowi dopiero polska prowincja przypomina, jak ten kraj jest naprawdę, bez zakłamania serwowanego przez media, żyjące w odrealnionym świecie warszawki.

Piotr Czerwiński

Moja miłość do wsi zaczęła się dość nieoczekiwanie i bez wątpienia jest miłością spóźnioną; wychodzę jednak z założenia, że lepiej późno, niż wcale. Nie ma w niej żadnej tandetnej chłopomanii, typowej dla redaktorów z telewizji i poczytnych gazet, którzy lubią sobie czasem nakręcić, nagrać albo spisać gorzkie żale jakiegoś chłopa, a potem porozwodzić się nad jego ciężkim losem, popijając piwo za dwadzieścia złotych w jakimś odpowiednio snobistycznym miejscu. Nie uwłaczając tym dziennikarzom, którzy naprawdę mają misję naprawiania polskiej prowincji.

Z reguły unikam obowiązkowych wakacji w Polsce, które należą do rytuału tak zwanej nowej emigracji i które polegają na tym, by wrócić na stare podwórko i szpanować reklamówką z Dunnes Stores, w dużym skrócie myślowym, oczywiście. W tym roku dałem się jednak namówić na egzotyczne wakacje w Polsce, ale nie na szklanometalowej pustyni w centrum stolicy, tylko na arcytotalnej polskiej wsi, gdzie bursztynowy świerzop i gryka, i krowa, i kura, i tak dalej. Przez przypadek trafiłem w takie miejsce, radując się przy okazji brakiem zasięgu komórki, deficytem internetu i żarem z nieba, no jakby nie było, w moim świecie słońce występuje przeważnie tylko w sprayu. Powiadam Wam: jestem odtąd wielbicielem polskiej wsi. Jeśli dożyję starości, chcę mieszkać w takim miejscu, chodzić boso nad staw, myć się w rzece, prać w jeziorze, czy tam odwrotnie, a prawdziwy okrągły chleb, nie zapakowany w folię i nie pokrojony w plasterki, kupować w prawdziwym gie-esie, u którego wrót wcale nie leżą żadne naprane Mietki ani inne duchy
epoki post-pegieeru. To wyjątkowo wredny mit.

Mieszkając w Polsce nie za często bywałem na wsi, całe życie z niewielkimi przerwami do czasu wyjazdu z Polski spędziłem w Warszawie. Wieś kojarzyła mi się tylko z zarzyganymi polami namiotowymi gdzieś nad jeziorem, piwem w plastiku w drewnianym bufecie i kiełbaską na równie plastikowej tacy, no i oczywiście bijatyką w remizie, w wyniku zabawy tanecznej na którą nikt nie przychodzi tańczyć. A także oczywiście legendarnie nienawistnymi ludźmi, którzy gotowi są skopać każdego miastowego turystę i spalić mu jego miastowy samochód. Ku mojemu zdziwieniu żaden z tych stereotypów nie okazał się prawdą. Nie wiem czy to ja mam takie szczęście, czy wszystkie te mity są aż tak przedawnione albo krzywdzące, ale wieś, do której mnie zawiało, była naprawdę wsią spokojną i wesołą, niczym ze słów poety, a oczywisty fakt, że nie śpi się tam na pieniądzach i ludzie liczą każdy grosz, paradoksalnie nadawał tylko mieszkańcom tej okolicy nobliwego i honorowego charakteru. Bo można być biednym i dumnym, a nawet biednym i dobrym,
choć w świecie, w którym pieniądz został religią, to zapewne nie jest największa cnota.

Tak czy owak w końcu zrozumiałem to, co musiał zrozumieć Franek Dolas w tej scenie „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, kiedy zamiast na froncie wschodnim jego spadochron wylądował wśród pól uprawnych w Polsce. Do tej pory uważałem to za jakiś emigrancki koszmarek, ale widok łanów zboża, nad którymi dumnie sterczy gniazdo bocianów, a tuż obok pasie się krasula, autentycznie wyciska z człowieka prawdziwe łzy wzruszenia. Już nie wspominając, że dzieje się to w realiach apogeum prawdziwego polskiego lata, topiącego asfalt jak ser na tostach. Kiedy się żyje w odrealnionej krainie wiecznego wichru i deszczu, Polska latem robi wrażenie wcale nie gorsze od Jamajki, zaś atrakcje w stylu Kanarów albo innych papug zostawia daleko w tyle.

Tylko Szopena mi brakowało wśród tych łanów zboża, ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Z jakichś powodów jedyna muzyka, którą w Polsce można usłyszeć w miejscu publicznym, to automatyczna rąbanka w stylu disko-bandżo; jej najłagodniejszą odmianą są taśmowo fabrykowane piosenki pop o siedzeniu Maryni, nie dające się nawet zanucić i do twardego rzygu lansowane przez wszystkie stacje radiowe od rana do nocy.

Za to placówka G.S. nie zawiodła mnie ani trochę. Arcymiła pani sklepowa sprzedała mi tam prawdziwy polski chleb, który występował tam w postaci półokrągłego bochenka i naprawdę pochodził prosto z pobliskiej piekarni. W sprzedaży były też warzywa z okolicznych pól i jabłka z miejscowego sadu. I rzecz jasna mleko, w zasadzie niemal prosto od krowy. Kiedy się nawcina tego wszystkiego, a potem wypije niepasteryzowane piwo z lokalnego browaru, jakimś cudem nie zaprzedanego jeszcze obcemu kapitałowi, człowiek ma ochotę wstać i zaśpiewać hymn, albo przynajmniej Bogurodzicę. Niestety, z jakichś powodów miejscowi, którzy zebrali się nad stawem i wypili znaczne ilości niepasteryzowanego, preferowali kultowe pieśni w stylu „Whisky moja żono” lub „Hej Sokoły”. W sumie ma to swój urok i na pewno gdyby w samym środku lata, w samym środku polskiej wsi nad polskim stawem ktoś śpiewał coś innego po kilku niepasteryzowanych, należałoby uważać, że świat chyli się ku upadkowi.

Tak mi się spodobało w tej kosmicznej krainie, że próbowałem udawać miejscowego. W sklepie pilnowałem się, by sprawiać wrażenie, że wiem ile co w tym kraju kosztuje, zaś syn miał przykazane, by nie wtrącać żadnych obcych wyrazów i przestrzegać zasad rodzimej gramatyki. Nawet politykować nie musiałem, bo nikt w tej wsi nie sprawiał wrażenia osoby przesadnie przejętej polityką; uznałem to za cud. Dotąd wydawało mi się, że wszyscy stacjonarni Polacy bez politykowania żyć nie potrafią. Żeby było zabawniej, ze strachem włączawszy telewizor przez trzy popołudnia z kolei, ani razu nie zobaczyłem ani żadnego premiera, ani żadnego prezesa, ani w ogóle żadnego przedstawiciela aparatu władzy. Pojawili się dopiero czwartego dnia, ale za to w jajcarskim kontekście i to dosłownie. Podobno jakaś posłanka zarzuciła posłowi, że nie ma jaj.

Tak czy owak, polska wieś rządzi. Gdyby wszyscy Polacy byli tak prostolinijni, uczciwi, pracowici, szczerzy i honorowi, bylibyśmy najnormalniejszym krajem na świecie. Tylko jeszcze żeby tych komarów nie było aż tyle.

W kontekście tego wszystkiego ubolewam nad tym, że słowo „wieśniak” bywa używane w drugim, pejoratywnym znaczeniu i oznacza buca. Myślę, że ktoś kto wymyślił to znaczenie, musiał być wyjątkowym bucem. Nijak się to ma do ludzi ze wsi. Ludzie ze wsi, logicznie zwani wieśniakami, to najnormalniejsi i najporządniejsi mieszkańcy tego kraju. Dopóki nie wyjadą do Warszawy i nie odbije im palma, w postaci wieńca laurowego w wyścigu szczurów. Ale to już jest temat na zupełnie inną gawędę.

Dobranoc Państwu.

Gościnnie z polskiej wsi Piotr Czerwiński Kropka Com

Ps. Aha, i nikt tu nie pije jaboli. Znak czasu?

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (28)