Piotr Czerwiński: niech żyje horror!
Dzieciak przebrany za smoka naprawdę może czuć się wyobcowany w przedszkolu udekorowanym przez plastikowe trupy, ociekające plastikową krwią, wśród kolegów i koleżanek, zrobionych na żywy preparat z pracowni biologicznej. A także w obecności świetlistej dyni, udającej człowieka. (...) Jako żywo Irlandia zawsze wydawała mi się genetycznie predysponowana do świętowania tragedii na wesoło i nie myliłem się - pisze w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
href="http://wiadomosci.wp.pl/autor/piotr-czerwinski/6024549372342913">Przeczytaj wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Jak to zwykle na jesieni, w Irlandii przyszedł czas wielkiej radości z okazji kultu żywego trupa, jeziora krwi, szkieletu i wampira, czyli popularnego święta dla dzieci i młodzieży, roboczo nazwanego Halloweenem. Polacy już za kilka dni będą się natomiast radowali z powodu kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości. Z tej okazji pobiją się na polskich ulicach, powybijają szyby w sklepach, a także spalą wozy transmisyjne kilku telewizji. Zaś Polska tymczasem będzie rosła w siłę, a ludziom będzie żyło się dostatniej.
Z naciskiem na „przeżyliśmy”, przeżyliśmy w Dublinie Halloween, popularny festiwal dla dzieci i młodzieży, którego przewodnia siła polegała na tym, by każdy dom wyglądał jak trupiarnia, zaś każdy człowiek przypominał z wyglądu człowieka zamordowanego, wszyscy zaś wyrażali niezmierną radość z tej okazji. Każdy szanujący się supermarket został honorowo obwieszony plastikowymi kościotrupami, pajęczynami i obrazkami w stylu "Opowieści z krypty". W ofercie znalazły się plastikowe dynie z wywierconymi oczami z otworem gębowym, z których można jeść fistaszki, oglądając przy tym horrory w telewizorze, ze szczególnym uwzględnieniem wiadomości gospodarczych, oczywiście. Zaś kiedy zje się wszystko, można wsadzić do środka latarkę, wykręcić bezpieczniki na korytarzu i biegać z tą latarką, krzycząc "hojjoj, hojjoj!". Mając przy tym nie więcej niż dziesięć lat, gdyż dla starych pierników święta tego rodzaju mogą być zbyt straszne.
We wszystkich możliwych rozmiarach i kształtach oferowano również halloweenowe przebrania dziecięce; w tym sezonie krzykiem mody jest kościotrup wymalowany na czarnym kubraczku, z gustowną kosą, której błysk płoszy wrony na łysych gałęziach drzew, o północy, oczywiście. Wiedźmy i Dracule są beznadziejnie passé, zaś przebrania tak archaiczne jak Smok Wawelski, jako żywo wyciągnięty z „Przygód Baltazara Gąbki”, zdecydowanie mają charakter zbyt lajcikowy i za bardzo widoczna jest w nich pochwała życia. Dzieciak przebrany za smoka naprawdę może czuć się wyobcowany w przedszkolu udekorowanym przez plastikowe trupy, ociekające plastikową krwią, wśród kolegów i koleżanek, zrobionych na żywy preparat z pracowni biologicznej. A także w obecności świetlistej dyni, udającej człowieka.
W pubach było jeszcze gorzej, gdyż zebrały się tam stare pierniki, które mentalnie mają nie więcej niż dziesięć lat. Z papierowymi tasakami w głowach świetnie komponowali się na tle ścian, udekorowanych pajęczynami, trumnami i szkieletami, a po godzinie zabawy ich gęby upodobniły się kolorystycznie do krwawej Mary; wszystko było zatem wedle kanonu. W każdym rogu obowiązkowo stała dynia, każdy obowiązkowo zalał banię. Do kompletu wypadałoby zagrać Black Sabbath albo chociaż Behemota (to dla Polonii), ale w swoich zapędach poznawczych nie zabrnąłem tak daleko, by wchodzić do środka i czekać na oprawę muzyczną.
Moi sąsiedzi obwiesili dom plastikowymi szkieletami, pajęczynami i kukłami wampirów, zaś ich dzieciaki przez kilka dni biegały po okolicy z oczami firmowo podkrążonymi matczynym tuszem do rzęs oraz ketchupem cieknącym z ust, co, jak sądzę, miało symbolizować krwotoki, choć znając ich kulinarne maniery, równie dobrze mógł to być po prostu ketchup, cieknący im z buzi na podłogę po obiedzie. W Halloweenowy weekend, który de facto wyprzedzał właściwe Halloween prawie o tydzień, sąsiedzi wywiesili w oknach świecące dynie i zaczęli poruszać się w półmroku. A kiedy w lodówce skończył im się cider, wyli do księżyca. Jak babcię kocham. Myślę, że gdyby nagle piorun skasował ich chałupę, posikaliby się wszyscy ze szczęścia.
Tylko zakładów pogrzebowych nie trzeba było dekorować specjalnie z tej okazji. One przez cały rok wyglądają, jakby mieli tam wieczny Halloween. Niejeden małolat musi im cholernie zazdrościć takiej pracy. Również w kościele nie widziałem ani jednego księdza przebranego za Drakulę. Podobnie rzecz miała się na osiedlowym komisariacie, choć przypuszczam, że jego rezydenci oglądają na co dzień wystarczająco dużo zakrwawionych młodzieniaszków, by nie mieć ochoty na dekorowanie swojego biura ich podobiznami. Nigdzie też nie wisiały wiercone dynie, trupie czachy ani sztuczne pajęczyny. Wszyscy gliniarze byli niewzruszenie poważni i zachowywali się, jak gdyby nigdy nic.
Jako żywo Irlandia zawsze wydawała mi się genetycznie predysponowana do świętowania tragedii na wesoło i nie myliłem się. Można bowiem zaryzykować tezę, że korzenie tego święta, pomijając jego rozkwit w ramach globalnej makdonaldyzacji, sięgają do pogańskich obrzędów Celtyckich z wczesnego średniowiecza, na czele ze świętem Samhain, kiedy to pra-irlandzka młodzież radowała się z końca lata i nadejścia jesieni. Choć nie rozumiem doprawdy w jaki sposób odróżniali jedno od drugiego, o ile pogoda w tamtych czasach była taka sama jak dziś. Sprzęgło się to ideologicznie z obchodzonym w północnej Europie Festiwalem Trupów, gdyż Europejczycy w tamtych czasach mieli nietypowe wyobrażenie o rozrywce.
Co ciekawe, równolegle podobny obrządek był kultywowany w różnych miejscach na Ziemi, których mieszkańcy nie mieli prawa wiedzieć o swoim istnieniu, gdyż nie latał jeszcze wtedy Ryanair. Swoje trupiarskie festyny mieli zatem Japończycy, Hindusi, Rzymianie i mieszkańcy Tonga. Tonga jest natomiast jedynym państwem Południowego Pacyfiku, które nigdy nie było niczyją kolonią, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że fakt ten nie ma żadnego znaczenia dla genezy Halloween. Samo święto może i miało charakter globalny, ale trupiarniane przebrania w ramach obchodów pojawiły się nigdzie indziej, tylko w Irlandii, Szkocji, Walii i na wyspie Man. Tamtejsi mieszkańcy byli na co dzień wystarczająco zabiedzeni i obdarci, by co odnajdywać radość w przebieraniu się za nieżywych. Tymczasem w tradycji chrześcijańskiej odpowiednikiem Halloween stało się święto zmarłych i jak wiele rzeczy w tej kulturze nie miało bynajmniej ani krzty rozrywkowego charakteru.
Co się zaś tyczy świecącej dyni oraz innych pajęczyn i szkieletów, to nie należy się w zasadzie dziwić, że wzięły się z Ameryki, skąd biorą się wszystkie zjawiska paranormalne. Dynię wymyślili irlandzcy emigranci, czemu również nie należy się dziwić, bo paranormalność jest przecież bliska każdej irlandzkiej duszy. Trupy i czachy to już efekt popkulturowy, wywołany przez horrory, a kultywowany za pieniądze koncernów produkujących zabawki. Trochę to wszystko żałosne, a przy tym naprawdę trwożne, no bo kto to widział tak się fascynować truposzami i całym tym cmentarnym powietrzem. Mimo to Halloween wciąż ma jedną wielką zaletę: pokazuje, jak mieć dystans do spraw, które niepotrzebnie zasmucają nasze życie. Jak ze smutku, moi Państwo, wycisnąć trochę radości.
W Polsce natomiast, jak wiemy, obowiązuje trend odwrotny i nawet radosne święta należy obowiązkowo przekształcić w koszmar z ulicy Wiązów. Dlatego właśnie z okazji rocznicy odzyskania niepodległości Polacy demonstrują swą radość bijąc się na ulicach, rzucając kamieniami w policję, podpalając wozy transmisyjne telewizji oraz demolując wystawy sklepów. Bo nikt nam, kurna, nie będzie mówił, kiedy mamy być szczęśliwi. Pokażemy całemu światu, że zawsze znajdziemy powody, by w horror w naszej krainie nigdy nie miał końca.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com.