Piotr Czerwiński: kto leży we francuskich krzakach
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Irlandia jest dziś tak polskim krajem, że od czasu do czasu nachodzi człowieka naturalna potrzeba, by udać się za granicę i zobaczyć, jak żyje się ludziom w innych państwach. Mówi się, że Polacy są wszędzie, podobnie zresztą jak Irlandczycy i jest to faktycznie bliskie prawdzie, ale nigdzie na świecie nie ma ich aż tak wielu jak w Irlandii, przez co jest to rzeczywiście niezapomniane wrażenie, kiedy pojedzie się na ten przykład do Francji i przez tydzień nie spotka żadnego Polaka, ani nawet nie usłyszy ani razu najpopularniejszego polskiego przekleństwa, choćby z dużej odległości - pisze dla WP.PL Piotr Czerwiński.
Jedna z niezliczonych zalet Irlandii, Republic Of, polega na tym, że człowiek czuje się tam jak w Polsce. Dublin jest w zasadzie quasi-polskim miastem i gdyby nie obcojęzyczne napisy, wszechobecność ciemnego piwa, a także nieliczni autochtoni nie mówiący po lechistańsku, w zasadzie można by sobie wyobrazić, że jest się w dowolnie wybranym polskim miasteczku parterowym średniego kalibru. Krajan w liczbie co najmniej stu dwudziestu ośmiu urzęduje tu na jednym kilometrze kwadratowym, a polskie sklepy już wkrótce będą na tej wyspie skarbów jedynymi dobrze prosperującymi sklepami. Natomiast nasze piwo można kupić w każdym monopolu od Donegal aż po Cork (zgadywanka dla ciekawskich: któreż to marki naszych piw w tubylczej interpretacji noszą nazwę "Zajłis" i "Kaupaki"?). Prócz tego o polskości w sposób oczywisty świadczy nasze najpopularniejsze przekleństwo, które wielu rodakom zastępuje przecinek, przez co stanowi też nasz najlepszy znak rozpoznawczy i najpotężniejszy towar eksportowy. Słychać je na każdym rogu
ulicy, a często słychać je na długo przed tym, nim widać wypowiadających go patriotów, co zdecydowanie ułatwia osiąganie wrażenia, że jest się u siebie. Jednym słowem Polska Bis, a właściwie dwoma słowami. Ewentualnie, chcąc użyć staromodnego słownictwa, Rzeczpospolita na wychodźstwie.
No, ale moi Państwo. Ileż można siedzieć na tej swojej polskiej obczyźnie, jedząc na śniadanie polsko-irlandzką kaszankę, słuchając tradycyjnych polskich przecinków i oglądając za oknem polsko-irlandzki deszcz, oraz w masochistycznym uporem nawiązując kontakt metafizyczny z ojczyzną, poprzez wchłanianie kolejnych Zajłisów i Kaupakich, bo jeśli dobrze rozumiem, jest to najpopularniejsza bodaj metoda nawiązywania takiego kontaktu.
Dla odświeżenia mózgu czasem trzeba ruszyć się za granicę i przez wiele dni nie wychodzić z szoku, wywołanego absolutnym brakiem polskości. Nie sądzę, by wiele było na świecie miejsc, gdzie da się to osiągnąć, ale wzorem Małego Księcia trzeba iść przed siebie - jak wiemy z lektury nie zajdzie się wtedy daleko, ale przynajmniej nie da się sobie zarzucić, że się nie próbowało. Ja zabrnąłem w tym roku aż do Akwitanii w południowo-zachodniej Francji, ze szczególnym uwzględnieniem Bordeaux, światowej stolicy wina. Jest to region niesłusznie zapomniany przez turystów, co jednak pozwoliło tu zachować rozsądne ceny, a także Polaków, których z jakiegoś powodu nie ciągnie w te strony masowo. Dzięki temu przez wiele dni ani razu nie usłyszałem żadnego polskiego przecinka ani nie zobaczyłem zgniecionej puszki po Zajłisie ani Kaupakim. Nikt też nie wspominał o polskim premierze, prezesie żadnej partii ani prezydencie, co było dużą ulgą dla człowieka, który ma obrzydzenie do polityki. Choć przyznaję, że na ścianie
nieopodal lotniska ktoś domagał się dymisji prezydenta Hollande’a za pomocą czerwonego sprayu. Mają więc tutaj i swojego politycznego robaka, który ich gryzie.
Jedyni Polacy, na których natknąłem się w Bordeaux, siedzieli w kawiarni, w ogóle nie klęli i byli pochłonięci rozmową na temat doktoratów na miejscowym uniwersytecie. Był to jednocześnie jedyny wątek polski, który dane mi było zaobserwować w tej jakże niecodziennej krainie. Usłyszeć rodaka za granicą, czyż to nie jest wzruszające. Człowiek od razu lepiej się czuje, mając świadomość, że tutaj też są nasi.
Oprócz rzeczonych trojga naszych nie spotkałem też naszych drugich naszych, czyli ani jednego Irlandczyka. Nie występują tu również żadne rodzime zwyczaje: w polskich krzakach, jak wiadomo, zwykle leżą menele z flaszkami, w irlandzkich krzakach najczęściej leżą puste puszki i zmiętolone gazety. We francuskich krzakach leżą zakochane pary, najczęściej warstwowo, jedno na drugim. Policja nie interweniuje, obchodzi ją za to każdy, kto rzucił na ziemię zapalonego peta. Knajpy są czynne do drugiej w nocy, a studenci z kongami i gitarami, grywający z uporem masochistów lokalne odpowiedniki dżemowej "Cegły" są czynni całodobowo i nie znikają z deptaka nad Garoną o żadnej porze dnia i nocy. W ich przypadku policja również nie interweniuje za ostro, najwyraźniej wychodząc z założenia, że są przyszłością kulturalną tego kraju.
Bordowiczanie (nasz język cierpiał na brak tego neologizmu) to niesłychanie mili ludzie, w ogóle nie przypominający Francuzów z Paryża, jak wieść niesie dokładających starań, by obrzydzić Paryż każdemu obcokrajowcowi, który ubzdurał sobie, że go kocha. Mieszkańcy światowej stolicy win są całkowitym zaprzeczeniem tego modelu i robią wiele, by nakłonić przyjezdnych do pokochania ich miasta. W sposób drastyczniejszy od niemieckiego dotrzymują obietnic i jeśli mówią, że zamierzają coś zrobić w piątek o szesnastej, zrobią to w piątek o tej właśnie porze. Dla mieszkańca Irlandii to dość szokująca tradycja. Miewają również poczucie humoru, które dla odmiany bliższe jest Irlandczykom, niż choćby Paryżanom, z taką różnicą, że nie występuje tu tak zwany humor gastryczny i nikogo nie śmieszy bekanie. To zresztą kolejna ciekawostka, różniąca Dublin albo Warszawę od Bordeaux: w Bordeaux pije się na okrągło, a mimo to nikt nie wymiotuje na ulicę. Również toalety publiczne nie sprawiają wrażenia obrzyganych. W knajpach
zamiast rozhukanych plutonów młodzieży wrzeszczącej znad góry kufli dla odmiany częstszy jest widok wspomnianych już par, które jeszcze na sobie nie leżą, bądź człowieka z piórem w dłoni, pochylonego w skupieniu nad czarnym notatnikiem typu moleskine.
Fakt, że pochylałem się w takim miejscu nad takim właśnie notatnikiem, ponieważ robię to odruchowo przez całe dorosłe życie, wprawił mnie jednakowoż w drobne zakłopotanie; we francuskich kawiarniach jest to czynność tak nagminna, że można przy niej samego siebie posądzić o banalny snobizm. Chociaż w tych warunkach organizm sam domaga się czynności twórczych; to miasto jest tak piękne jak Paryż, tak ciepłe jak Cannes i tak wyluzowane jak Dublin. I w przeciwieństwie do obu pierwszych, a nawet tego trzeciego, marne są tu szanse, by co minutę trafiać do albumu zdjęć rodzinnych w kilkunastu krajach świata.
Oprócz tego ani razu nie padało, a wiatr nie poruszył ani jednym liściem na drzewie. W końcu do dopiero początek września.
Rzecz jasna przyjechałem tu, by łatwiej mi było zatęsknić do Polski. Uprawianie tęsknoty może w tym miejscu z pewnością ułatwić wizyta w irlandzkim pubie: puby irlandzkie są tu na każdym rogu, jak nie przymierzając w Dublinie polskie sklepy. Paradoksalnie przesiadują w nich prawie sami Francuzi i Amerykanie.
Bonne Nuit Państwu.
Z Bordeaux, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński