Piotr Czerwiński: Emigracyjna Republika Polskich Informatyków
Jesteś informatykiem? Kiepsko ci płacą, szef jest anormalny, wyścig szczurów wychodzi ci bokiem? A może nie możesz znaleźć roboty i los zmusił cię do pełnienia zaszczytnych obowiązków smażyciela frytek albo polewania piwa? Nic się nie bój, oto bowiem jest rozwiązanie tego problemu: jedź do Irlandii. Polscy informatycy są tam na wagę złota. Najlepsi zarabiają nawet 120 tysięcy euro rocznie - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Nie od dzisiaj wiadomo, że polska myśl techniczna święci triumfy na tak zwanym Zachodzie, podczas gdy w Bulandzie tradycyjnie triumfy święci wszystko, co z Zachodu. Nie inaczej jest z informatykami, których kwalifikacje mają za granicą renomę limuzyny Maybacha, oczywiście z dożywotnią gwarancją, że nigdy nie padnie w niej centralny komputer pokładowy. Można śmiało zaryzykować tezę, że od kiedy teren republiki Irlandii opuściły stada tak zwanych kurna-Polaków, polscy informatycy stali się tutejszą wizytówką naszego kraju. Skłonny jestem się założyć o symboliczne dwa giga ramu na wynos, że w każdym irlandzkim biurze, w każdej firmie, w każdym urzędzie, banku, a pewnie i w kościele oraz komisariacie, pracuje jakiś polski informatyk, bez którego cały ten kraj i jego system upadłby i się nie podniósł, włączając systemy operacyjne znajdujących się tu komputerów. Gdyby nagle ktoś wykupił wszystkich naszych informatyków i nagle by zniknęli, Irlandia musiałaby się przestawić na
liczydła i pokochać na nowo mroki średniowiecza. Nie pomogłaby żadna euroniemiecka pożyczka.
Istotne spostrzeżenie, która nasuwa się automatycznie, to ich przeogromna liczba w tej krainie. Wraz z kryzysem zniknął tu stereotyp Polaka-budowlańca, ponieważ w tak zwanych czasach boomu co drugi znajdujący się tu Polak miał coś wspólnego z budownictwem, a ci, którzy nie mieli, mogli liczyć na to, że w każdej chwili zaczną. Dziś tak zwana polska diaspora okroiła się drastycznie i mam czasami wrażenie, że nie został w tym kraju już nikt oprócz polskich informatyków. Albo jest ich tak wielu, albo ja mam takie szczęście; wydaje mi się, że jeśli ktoś w Dublinie nie jest mną, to z całą pewnością musi być informatykiem.
Irlandia stała się emigracyjną republiką polskich informatyków, a polski informatyk stał się tutaj nowym stereotypem Polaka. Podejrzewam, że nawet nasi budowlańcy, skądinąd również świetni fachowcy, którzy jeszcze siedzą w Irlandii, już wkrótce w sobie tylko znany sposób przepoczwarzą się zawodowo i staną się polskimi informatykami. Taka siła drzemie w tej braci.
Zatem należy się spodziewać, że już niedługo, na wieść o tym, że jesteś z Polski, nie usłyszysz już tradycyjnego „aha, to pracujesz na budowie?”. Zamiast tego padnie radosne: „Ach, to jesteś informatykiem!”. Gorzej, jeśli nie jesteś, a powiesz, że tak. Obstawiam bowiem, że jeden na trzech rozmówców będzie ci proponował pracę. Dwaj pozostali poproszą jedynie o naprawę komputera. Warto zatem wyglądać w tych stronach jak Polak, tak czy inaczej.
Dlaczego jest ich tak wielu i ani myślą o powrocie do kraju? Ano, żeby było zabawniej, podczas gdy we wszystkich innych dziedzinach działalności zarobkowej autentycznie trudno w Irlandii o pracę, działka IT dla odmiany przeżywa dziki szał rekrutacji. W dzisiejszych czasach, kiedy wszystko jest nie tylko skomputeryzowane, ale też podpięte do sieci, bez informatyka ani rusz. Wśród miejscowych panuje w tej dziedzinie ogromna posucha i to już nawet nie dlatego, że pęd do wiedzy, wymagającej skomplikowanego wykształcenia, nie jest w tych stronach jakoś przesadnie popularny. Przyczyna tego stanu jest jeszcze prostsza, tu po prostu nie ma gdzie nauczyć się tego wszystkiego, co przywożą w głowach zagraniczni specjaliści od zerojedynkowego zakręcenia wszechświata.
Największą popularnością cieszy się działka Business Inteligence i Data Warehouses, a największe wzięcie mają programiści, którzy potrafią zmierzyć się z powyższym. Nie chcę brnąć w opisywanie tego, na czym polegają obie dziedziny, ale z pobieżnych oględzin tej pierwszej skłonny jestem uwierzyć, że polega ona na tym, by umieć zaprogramować Pershinga wraz z jego trajektorią lotu, a także skonfigurować go tak, by robił piruety nad domem prezesa. Rozmawiałem niedawno z jednym specjalistą w tym fachu, którego poprosiłem o zademonstrowanie czegokolwiek, co ma związek z jego pracą, on zaś pokazał mi coś, co z daleka wyglądało na tablicę Mendelejewa i składało się z kwadracików i kółeczek, poprzeplatanych kolorowymi kreskami. Wierzę, że to dzięki tym kreseczkom robi piruety rzeczony Pershing i że trzeba się nieźle natrudzić, by to nastąpiło. Podobno potrafią to jedynie polscy informatycy, dzięki czemu przybywają do tego kraju tak chętnie i w tak wielkiej liczbie. I ja im się w sumie nie dziwię. Przeciętna płaca w
tej branży, w zależności od firmy, waha się od 40 do 120 tysięcy euro rocznie, brutto oczywiście, ale to i tak daje dużo więcej ponad średnią biurową pensję. A jeśli nie jest się pracownikiem etatowym i zatrudnia na kontrakcie, można zarobić co najmniej 300 euro dziennie. Podobno w najlepszych czasach celtyckiego tygrysa irlandzkie banki płaciły informatycznym kontraktorom po 1000 euro dziennie. Co prawda 60 procent z tego należy przeznaczyć na podatek, ale w dalszym ciągu suma i tak wydaje się kosmiczna. Istotnie, za takie pieniądze można nawet udawać, że w Irlandii świeci słońce.
Nie dość powiedzieć, że informatycy są chyba jedynymi Polakami, jeśli nie jedynymi ludźmi w Irlandii, od których nigdy nie usłyszysz narzekania na brak roboty. Prędzej będą narzekać na nękające ich telefony od head-hunterów, których trzeba inteligentnie zrzucać na drzewo, na wypadek gdyby się jeszcze kiedyś przydali. Cóż, w końcu to business intelligence. Takie parcie jest w tej krainie na te Pershingi Mendelejewa, czy cokolwiek to jest, moi Państwo.
Jak głosi ludowa legenda, pierwszy polski informatyk przyjechał do Irlandii w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku i został mianowany wioskowym królem oraz naczelnym szamanem, ponieważ umiał włączyć komputer. Gdy zademonstrował naciskanie entera, zaczęto oddawać mu cześć boską i tak się zaczęło. O jego wyczynie dowiedziały się inne wioski, które również potrzebowały szamańskiej opieki. W kraju znajdowało się już wtedy kilka komputerów, których nigdy nie ujarzmiono, ponieważ tubylcy nie prenumerowali „Bajtka”. Następnie upadła komuna, Polska weszła do Unii, otwarto granice, do Irlandii przyjechał jeszcze jeden polski informatyk, potem drugi i trzeci, aż ich liczba zaczęła iść w tysiące. Pewnego dnia przyjadą tu wszyscy, a ostatni zgasi światło w serwerowni. Dlatego jeśli jesteś polskim informatykiem, masz pojęcie o Pershingach Mendelejewa, czy jak one się tam nazywają, i nikt cię w Polsce nie nosi w lektyce, pomyśl o bilecie w jedną stronę. Tu jest naprawdę fajnie. Co prawda ciągle leje, ale wszystko ma
swoją cenę, z naciskiem na to drugie.
Dobranoc Państwu
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com
Ps. A na dobry początek, skrócony słowniczek internetowego „newstalka” po irlandzku:
LMAO (Laughing My Ass Off) - ABMTAG (Ag Briseadh Mo Thóin Ag Gáire)
LOL (Laugh Out Loud) - GOA (Gáire Os Árd)
OMG (Oh My God) - OMD (Ó Mo Dhia)
ROTFL (Rolling On the Floor Laughing) - RTUG (Rolladh Timpeall an Urláir ag Gáire)
Ps 2. Nikt w Irlandii nie zrozumie tych zwrotów, ponieważ tubylcy nie znają irlandzkiego. Ale brzmi ciekawie, prawda?