Paweł Lisicki: Uchodźcy dają PiS‑owi władzę
- Nikt nie przypuszczał, że tym, co będzie rozstrzygać o wynikach najbliższych wyborów do Sejmu będzie kwestia, która jeszcze przed dwoma tygodniami w ogóle nie miała znaczenia. Sprawa uchodźców z dnia na dzień stała się najważniejszym tematem polskiej polityki. Nie mam wątpliwości, że prawdziwym zwycięzcą będzie ten, kto to zrozumiał, czyli Jarosław Kaczyński i PiS – pisze Paweł Lisicki w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Jak pokazują badania opinii publicznej, Polacy z coraz większą obawą patrzą na szturmujące granice Unii tłumy muzułmańskich przybyszów z Bliskiego Wschodu. Mimo kolejnych medialnych akcji uświadamiania, mimo coraz bardziej histerycznych i gwałtownych prób przekonania ich, że obawy są bezpodstawne, a lęki fałszywe, Polacy wiedzą swoje. Paradoksalnie im częściej zarzuca się im ksenofobię i oskarża o nacjonalizm, tym mniej entuzjastycznie podchodzą do problemu przyjmowania obcych. Nie pierwszy to zresztą raz, kiedy zmasowana propaganda osiąga efekt odwrotny od zamierzonego.
Pierwszą ofiarą nowej sytuacji może stać się rządząca Platforma Obywatelska. Ewa Kopacz raz jeszcze pokazała, że albo nie rozumie nastrojów społecznych, albo, nawet jeśli je rozumie, brak jej woli i siły charakteru, żeby wyciągnąć z tego, co się dzieje, wnioski. Dla premier Kopacz prawdziwym punktem odniesienia nie jest elektorat, lecz lewicowe i liberalne salony. Bardziej liczy się z tym, co napisze „Gazeta Wyborcza”, niż z tym jakie są odczucia wyborców. Nie sposób chyba inaczej tłumaczyć jej zupełnie absurdalnego ataku na Jarosława Kaczyńskiego w trakcie zeszłotygodniowej debaty sejmowej. Wołając, że Kaczyński, który wystąpił przeciw przyjmowaniu uchodźców, pokazał antyeuropejską i ksenofobiczną twarz, Kopacz może zasłużyła sobie na pochwały lewicy, ale straciła wszelką szansę na dobry wynik wyborczy.
Polska premier zamiast zdecydowanie odrzucić pomysł przymusowych kwot dla imigrantów – pomysł lansowany przez kanclerz Niemiec, Angelę Merkel, oraz polityków unijnych – wolała lawirować i poszukiwać niejasnego kompromisu. Nie umiała stanąć w jednym szeregu z innymi przywódcami państw Europy Środkowej – z Czechami, Słowakami czy Węgrami. Była za, a nawet przeciw. Ogłosiła, że Polska przyjmie uchodźców, ale nie pod przymusem i że w żadnym razie nie będą to imigranci ekonomiczni.
Takie deklaracje zdają się mieć na celu maskowanie rzeczywistości. Wynika z tego przecież, że na Polskę jest wywierana silna presja; podobnie trudno wziąć za dobrą monetę informację, że nasze służby będą w stanie odróżnić uchodźców politycznych od zarobkowych. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia telewizyjne. Dla każdego, kto widzi tysiące zdeterminowanych ludzi napierających na przejścia graniczne, oczywistym jest brak realizmu rządowych obietnic.
Premier, owszem, stanęła przed trudnym wyborem. Kryzys imigracyjny sprawił, że to, co do tej pory miało być głównym atutem PO, czyli stanowisko szefa Rady Europejskiej zajmowane przez Donalda Tuska, stało się obciążeniem. Żeby utrzymać poparcie w kraju i zminimalizować straty wyborcze, Kopacz musiałaby wystąpić przeciw Tuskowi. Psychologicznie rzecz trudna, jednak tego wymagał interes partii.
Kopacz mogła wykonać manewr, który rok temu zrobił sam Tusk, jeszcze jako premier rządu. Wtedy to, postawiony w obliczu kryzysu rosyjsko-ukraińskiego, szef PO nagle zmienił retorykę i zdecydowanie wystąpił przeciw Moskwie. Dzięki temu Tusk wytrącił wówczas opozycji broń z ręki. Nie można go było już atakować za zbyt ugodową i tchórzliwą postawę wobec Moskwy. Były premier doskonale zrozumiał nastroje społeczne po Majdanie i zręcznie zapisał się do obozu antyrosyjskiego, dzięki czemu uratował Platformę przed klęską w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Chociaż PiS przez lata atakował go za miękkość i chociaż to politycy opozycyjni wykazali się prawdziwym realizmem w ocenie Putina, Tuskowi to nie zaszkodziło. Wykazał się sprytem i przebiegłością. Wszakże premier Kopacz, na nieszczęście dla PO, to nie Tusk. Dlatego zamiast ogłosić, że popiera Viktora Orbana i że Polska nie zgodzi się na dyktat Brukseli, wolała opowiadać o tym jak bardzo jest otwarta i proeuropejska.
Sytuację doskonale zrozumiał natomiast Jarosław Kaczyński. Zobaczył, że premier się waha, chwieje i nie potrafi pójść na zwarcie z Donaldem Tuskiem. Po raz pierwszy od miesięcy postanowił zatem wyjść na scenę i zaatakować. Wyczuł słabość premier Kopacz i uderzył celnie. „Chodzi o to – mówił w wystąpieniu sejmowym – że istnieje poważne niebezpieczeństwo, iż zostanie uruchomiony proces, który będzie wyglądał tak: najpierw liczba cudzoziemców gwałtownie się zwiększa, później nie przestrzegają oni naszego prawa i obyczajów, a później narzucają swoją wrażliwość i swoje wymogi w przestrzeni publicznej w różnych dziedzinach życia”.
Kaczyński przywołał przykłady kilku innych państwa, jak Szwecja. Próby wyśmiania go i wyszydzenia spaliły na panewce. Wbrew bowiem głośnym okrzykom oburzenia i medialnej kampanii, Polacy wiedzą z doświadczenia, że tak właśnie wygląda prawda o imigrantach w UE. Muzułmańskie społeczności nie asymilują się, a dyskryminacja i frustracja stają się źródłem radykalizmu i konfliktów. Kaczyński trafił w czuły punkt i powiedział to, co większość myśli. Dzięki temu wystąpieniu udało mu się podzielić polską scenę polityczną na tych, którzy są za przyjęciem uchodźców i na tych, którzy są przeciw. Stanął na czele tych drugich i na tym wygra.
Po wyborach prezydenckich wydawało się, że głównym atutem PiS będzie popularność prezydenta. Że to przygotowane przez Andrzeja Dudę ustawy o obniżeniu wieku emerytalnego i podniesieniu kwoty wolnej od opodatkowania zapędzą rząd w kozi róg. Okazało się, że to premier sama zastawiła na siebie pułapkę. Debata o uchodźcach czyni coraz bardziej prawdopodobnym to, że pierwszy raz po 1989 roku jedna partia zdobędzie absolutną większość w Sejmie. I że będzie to Prawo i Sprawiedliwość.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski