Paweł Lisicki: terror - cena europejskiej utopii
Znacznie łatwiej jest okazywać solidarność i współczucie niż prowadzić politykę. I to szczególnie politykę, która będzie podważać unijną polityczną poprawność. Niestety, bez jej odrzucenia, mimo szumnych zapowiedzi, nic się nie zmieni. Społeczności muzułmańskie będą coraz liczniejsze. Otaczać je będzie tylko jeszcze większy mur nieufności, to zaś będzie dalej utrudniać integrację i asymilację. Potencjał przemocy będzie wśród muzułmanów wzrastał, podobnie jak poczucie bezradności i strachu wśród pozostałych - pisze Paweł Lisicki w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Kiedy dzieje się coś tak potwornego, jak zamach w Paryżu, pierwszą reakcją zazwyczaj bywa szok. Ściśnięte gardło, łzy napływające do oczu. W miarę czasu, kiedy dowiadujemy się więcej, kiedy poznajemy przebieg wydarzeń i ofiary, ludzi, których los postawił na drodze bezwzględnych zabójców, rodzi się współczucie i chęć okazania bliskości. Zwykle uczucia te mieszają się z gniewem i wściekłością na tych, którzy owego aktu zbrodni dokonali, szczególnie kiedy dowiadujemy się więcej o ich zamiarach, o tym kim byli, jak działali, jak się przygotowywali. Łatwo dać upust takim uczuciom. Okazać solidarność i wykrzyczeć oburzenie. Niepomiernie trudniej ustalić właściwą odpowiedź na nowe wyzwanie. Pokazać, co trzeba zmienić, żeby do podobnych tragedii nie dochodziło w przyszłości. To, że trzeba wykryć winnych i ukarać sprawców to cele oczywiste. Prawdziwy problem rodzi się później. Wtedy, kiedy próbuje się, a trzeba to robić, wyciągnąć polityczne wnioski z zamachu terrorystycznego w Paryżu.
Poprzedni zamach w stolicy Francji miał miejsce w styczniu, ledwie dziesięć miesięcy temu. Jakie wnioski wyciągnęły z niego europejskie elity? Prawdę powiedziawszy, żadnych. Jedyne co zostaje w pamięci, to wielka demonstracja, w której wszyscy znani i mniej znani kroczyli w powadze, pokazując kamerom swe zasępione oblicza, deklarując, że oni też są "Charlie". I tyle. Prezydent Francois Holland od razu ogłosił, że zamach nie miał nic wspólnego z islamem. Inni znawcy zadeklarowali to samo. Ot, był to swoisty wypadek przy pracy, z którego nie wolno było wyciągać żadnych bardziej ogólnych wniosków.
Kiedy kilka miesięcy później Unia Europejska stanęła przed nowym wyzwaniem, jakim stała się napierająca na granice Europy fala muzułmańskich imigrantów i uchodźców z Syrii, Iraku oraz innych państw Bliskiego Wschodu, przywódcy Unii, na czele z kanclerz Niemiec Angelą Merkel, ogłosili, że Unia otwiera swoje granice i przyjmie setki tysięcy, może miliony przybyszów.
Zamiast udzielić zdecydowanej pomocy premierowi Węgier, Viktorowi Orbanowi, który jako jedyny chyba wówczas próbował powstrzymać szturmujące Unię tłumy, przywódcy Niemiec, Francji oraz wysocy urzędnicy unijni uznali premiera Węgier za czarną owcę. Zamiast ograniczyć napływ przybyszów, zmuszono niechętne państwa Unii do przyjęcia obowiązkowych kwot uchodźców. Maszerowanie na rzecz pokoju sobie, a polityka sobie. Podstawowym dogmatem, jaki wyznają politycy europejscy jest bowiem przekonanie, że tożsamość kulturowa przybyszów nie ma istotnego wpływu na ich stosunek do wartości. Po prostu nie mieści się w ich głowach to, że tradycja religijna i pochodzenie może w dużym stopniu determinować późniejszy stosunek do prawa, do godności człowieka, do wolności słowa, do demokracji.
Tego rodzaju myślenie zostało wyklęte. Ma posmak czegoś niedopuszczalnego, niewłaściwego. Mieści się gdzieś w szarej strefie między rasizmem a ksenofobią - ulubione hasła pięknoduchów. Skrywa się za tym ślepa wiara, że współczesne państwo liberalne potrafi poradzić sobie z każdą różnicą kulturową i ideologiczną. Państwo to oczach polityków jest tworem niemal doskonałym. Można go użyć jako idealnego instrumentu w procesie inżynierii społecznej. A skoro politykom nie mieści się w głowie, że ich możliwości przerobienia muzułmanów na dobrych obywateli zachodniej demokracji są ograniczone, robią wszystko, żeby niechcianą rzeczywistość wypierać, ukrywać, zamazywać.
I tak zwykły czytelnik nie dowie się, że ponad połowa więźniów we Francji jest muzułmanami. Podobnie nie usłyszy, że francuskie więzienia są największymi wylęgarniami terrorystów - tam się poznają, tam radykalizują, tam uczą nienawiści. Z najwyższym trudem dotrze do informacji, że w siłach zbrojnych państwa islamskiego służy około tysiąca obywateli Francji i że niemal jedna trzecia młodych muzułmanów mieszkających we Francji w wieku od 15 do 24 lat popiera Państwo Islamskie. Zamiast tego będzie słyszał nieustanie powtarzaną mantrę, że islam i przemoc nie mają nic wspólnego, bo islam to religia pokoju. I będzie ją słyszał z ust niemal wszystkich ważnych polityków i najbardziej poważanych autorytetów, od oswojonych imamów zaczynając, a na popularnym papieżu Franciszku kończąc.
Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Otóż nie będzie. Znowu usłyszę tę samą śpiewkę. Dowiem się, po pierwsze, że kto dostrzega związek między islamem a terroryzmem jest ksenofobem i faszystą. Następnie usłyszę, że jeśli chcę zamknąć granice przed muzułmańskimi uciekinierami, ulegam demagogom i populistom i robię dokładnie to, czego chcieli terroryści. Na dodatek okaże się, że wśród ofiar też byli muzułmanie, że było ich najwięcej, więc oskarżanie islamu jako takiego świadczy o niegodziwości. Wreszcie najbardziej nieprzejednani obrońcy utopii powiedzą, że niechęć do muzułmanów przypomina antysemityzm i że nie wolno posługiwać się odpowiedzialnością zbiorową. I tak dalej, i tym podobnie.
Przedsmakiem tego, co będzie się działo, była reakcja na słowa nowego ministra do spraw europejskich, Konrada Szymańskiego, który stwierdził, że w obecnej sytuacji "Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o relokacji uchodźców". Być może z taką deklaracją można było jeszcze poczekać i byłoby to lepsze niż późniejsze jej łagodzenie i wycofywanie się. Jednak pomijając kwestię czasu, wypowiedź Szymańskiego jest słuszna. Dlaczego, widząc kłopoty, jakie ściągnęła na siebie Francja i inne państwa prowadzące liberalną politykę wobec uchodźców, Polska ma popełniać takie same błędy? Dlaczego mamy brnąć w absurd? Czy na tym polega solidarność europejska, żeby powtarzać te same błędy co inni? Wszakże ledwo słowa te padły, musiało się oczywiście okazać, że Polska powinna się ich wstydzić! Doprawdy, to się nazywa zaślepienie ideologiczne. Nie ma się czego wstydzić Angela Merkel, która w nieodpowiedzialny sposób wpuściła do Europy setki tysięcy ludzi, mogących się okazać niebezpiecznymi. Ma się czego
wstydzić polski minister, bo chce uchronić Polskę przed tym, czego doświadcza Francja.
Tak, znacznie łatwiej jest okazywać solidarność i współczucie niż prowadzić politykę. I to szczególnie politykę, która będzie podważać unijną polityczną poprawność. Niestety, bez jej odrzucenia, mimo szumnych zapowiedzi, nic się nie zmieni. Społeczności muzułmańskie będą coraz liczniejsze. Otaczać je będzie tylko jeszcze większy mur nieufności, to zaś będzie dalej utrudniać integrację i asymilację. Potencjał przemocy będzie wśród muzułmanów wzrastał, podobnie jak poczucie bezradności i strachu wśród pozostałych. Zaklinanie rzeczywistości ma swoją cenę, a ta wciąż nie została, obawiam się, uiszczona.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski
Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy".