Paweł Lisicki po wyroku Trybunału: Wszystkie mocarstwa zwróciły się przeciw Polsce
- Polska nie powinna dopuścić do sytuacji, w której przeciw niej są wszystkie najważniejsze mocarstwa światowe, a tak jest w tej chwili. Pomysł, że można jednocześnie toczyć spór z Unią, USA i Rosją wydaje mi się ekstrawagancki - pisze Paweł Lisicki w artykule dla WP. Odnosi się w ten sposób do presji ze strony administracji Baracka Obamy, aby uregulować niejasną sytuację z Trybunałem Konstytucyjnym.
09.03.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:50
Polecamy również: Wiesław Dębski o wyroku Trybunału Konstytucyjnego: Najważniejsze, że Jarosław zadowolony
To, że Trybunał Konstytucyjny odrzuci zapisy przyjętej przez większość Sejmu ustawy, było oczywiste od momentu, kiedy to prezes Andrzej Rzepliński zdecydował, by sędziowie obradowali nad nową ustawą w zgodzie z przepisami wcześniej obowiązującego prawa. Nic dziwnego, że według TK, nowela PiS "narusza zasady państwa prawa".
Chaos i destabilizacja
Rząd już zapowiedział, że orzeczenia Trybunału nie uznaje i nie opublikuje go w Dzienniku Ustaw. Co ciekawe, zwolennicy prezesa Rzeplińskiego, w tym choćby Rzecznik Praw Obywatelskich i rzecznik Krajowej Rady Sądownictwa uważają, że taka publikacja jest w tym przypadku niepotrzebna, bowiem do obywateli informacja i tak dotarła za pośrednictwem mediów. Nie jest to jedyny przykład zaskakującej i całkiem niebywałej działalności prawotwórczej różnych znawców prawa. Z dnia na dzień niemal z obrońców reguł przeistoczyli się oni, nie waham się powiedzieć, w kreatorów. Dla nich Trybunał Konstytucyjny, wbrew konstytucji i ustawom, stał się nagle nadciałem, nadistytucją, swoistym suwerenem suwerena. Przestali prawo stosować, zaczęli je kreować. Jak inaczej nazwać sytuację, że Trybunał zlekceważył zasadę domniemanej konstytucyjności ustaw?
Jest to oczywista zasada państwa prawa. Oznacza ona, że dopóki jakaś ustawa nie zostanie zgodnie z regułami zakwestionowana, obowiązuje. Konstytucja wyraźnie stwierdza, że tryb prac Trybunału określają ustawy i skoro Sejm takie prawo przegłosował, to sędziowie byli zobowiązani do jego przestrzegania. Jeśli chcieli ową ustawę obalić, musieliby działać zgodnie z jej przepisami. Pojawił się wprawdzie argument opozycji, że taka zasada prowadziłaby do absurdalnej sytuacji, w której to Sejm mógłby w ogóle zablokować działanie Trybunału. Cóż, argument tyleż dobry co chybiony. Na tej zasadzie, sprowadzając rzecz do absurdu, należałoby w ogóle Sejmowi odebrać prawo przegłosowywania ustaw, bo teoretycznie mogą one sparaliżować sam Sejm. Skoro przyznaje się Trybunałowi prawo działania wyłącznie w oparciu o konstytucję i bez respektowania innych organów władzy w Polsce, to de facto podważa się sens suwerenności i demokracji. Tak samo wątpliwa była wcześniejsza decyzja prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, który nie dopuścił
do orzekania trzech sędziów wybranych przez większość PiS.
Mimo całego zgiełku i wrzawy, mimo mydlenia oczu przez większość ekspertów nie mam wątpliwości, że nie stosując się do nowej ustawy i lekceważąc wybór grudniowych sędziów, Trybunał postępuje zgodnie z prawem kaduka. Zachowuje się, jakby był strażnikiem konstytucji, którym jest nie on, a prezydent. Jednak brak racji to jedno, a gra polityczna to co innego. Można mieć siłę bez racji i tak jest w przypadku TK, który wcale nie stoi na straconej pozycji.
Mimo zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i deklaracji, że PiS nie cofnie się ani o krok, nowe orzeczenie stawia rząd w trudnym położeniu. Prowadzi ono ostatecznie do chaosu i destabilizacji państwa, podważa też zaufanie do obowiązującego prawa. Jest to swoisty szantaż: jeśli nie uznacie naszego orzeczenia, musicie się liczyć z buntem sądów i coraz ostrzejszą presją zagranicy. Państwo nie może pozostawać długo w sytuacji rozdwojenia.
Wszystkie mocarstwa przeciw Polsce
Rządząca większość ma przeciw sobie nie tylko sędziów i opozycję wewnętrzną. To orzeczenie z pewnością doprowadzi do wzrostu napięcia, tak w relacjach z Komisją Europejską, jak też w stosunkach z najważniejszymi państwami Unii, Niemcami czy Francją, wreszcie Stanami Zjednoczonymi. O ile konflikt z Brukselą nie jest żadnym zaskoczeniem, to w przypadku Waszyngtonu sprawa wygląda całkiem inaczej. Od kilkunastu tygodni, o czym zresztą już pisałem, wzrasta nacisk na Polskę. Administracja Obamy nie różni się pod tym względem od polityków unijnych. Tyle tylko, że dla PiS konflikt z USA oznacza w istocie podważenie dotychczasowej zasady, zgodnie z którą całe bezpieczeństwo Polski oparte było na dobrych relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Mogę sobie wyobrazić, że jednym z elementów nacisku na Polskę będzie kwestia lipcowego szczytu NATO w Warszawie. Waszyngton może na przykład zagrozić tym, że nie poprze postulatu zwiększenia wojskowej obecności NATO w Polsce. Mogę sobie wyobrazić też inne gesty symboliczne, choćby
deklarację, że do Warszawy nie przybędą kluczowi zachodni politycy.
Jaki pomysł na przezwyciężenie tej sytuacji ma PiS? Na razie go nie widać. Stanowcze wypowiedzi prezesa Jarosława Kaczyńskiego w Łomży mogły zostać dobrze przyjęte tylko przez jego elektorat. Dla przeciwników będą one koronnym dowodem, że władza "prześladuje" opozycję. W końcu ma znaczenie czy o pogardzie innych dla Polski i o zdradzie mówi przywódca opozycji, czy lider obozu rządzącego. Takie słowa zostaną odpowiednio wykorzystane i przedstawione czy to w Parlamencie Europejskim, czy na innych forach. Z dużym prawdopodobieństwem można przewidzieć, że ostateczna wersja opinii Komisji Weneckiej będzie dla rządu nieprzychylna. Jeśli chodzi o presję ze strony Ameryki, to też mam wrażenie zaklinania rzeczywistości. Tak jakby politycy PiS z uporem nie chcieli przyjąć do świadomości, że administracja Obamy wcale nie musi uważać Warszawy za strategicznego partnera.
Polska nie powinna dopuścić do sytuacji, w której przeciw niej są wszystkie najważniejsze mocarstwa światowe, a tak jest w tej chwili. Pomysł, że można jednocześnie toczyć spór z Unią, USA i Rosją wydaje mi się ekstrawagancki. Trzeba się na coś zdecydować, a to oznacza, że w sprawie TK należy szukać kompromisu.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski