PublicystykaPaweł Lisicki: dziewice orleańskie zabrały głos, czyli na marginesie demonstracji KOD

Paweł Lisicki: dziewice orleańskie zabrały głos, czyli na marginesie demonstracji KOD

Twierdzenie, że PiS zawłaszczył i upartyjnił media, które przedtem były rzekomo niezależne, to po prostu łgarstwo. Wystarczyłoby, żeby Kurski, Żakowski czy Wanat przypomnieli sobie o losie dziesiątek dziennikarzy o prawicowym czy konserwatywnym nastawieniu, których wcześniej z mediów publicznych wyrzucono i zobaczyliby, że dziś znaleźli się w podobnej sytuacji, jak tamci. Ba, w nieporównywalnie lepszej, bo wciąż mają za sobą, zbudowane od dawna i silne, media prywatne. Tylko żeby to zobaczyć, trzeba byłoby na chwilę zdobyć się na bezstronność i dystans do samego siebie. I na pokorę - pisze Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski.

Paweł Lisicki: dziewice orleańskie zabrały głos, czyli na marginesie demonstracji KOD
Źródło zdjęć: © Eastnews | Wojciech Strozyk
Paweł Lisicki

W kilkunastu miastach Polski odbyły się demonstracje w obronie wolności słowa. Jak tłumaczyli organizatorzy, chciano w ten sposób pokazać sprzeciw wobec nowej ustawy o mediach publicznych, przygotowanej przez PiS. Pięknie to wszystko brzmi i zapewne niektórzy z wykrzykujących antyrządowe hasła naprawdę wierzyli, że przyszli bronić swobody wypowiedzi przed rzekomym pisowskim zniewoleniem. Choć myślę także, wsłuchując się w wypowiedzi wiecowych mówców, że żeby tak uważać, trzeba tkwić w całkowitym matriksie. Lub, mówiąc językiem mniej eufemistycznym, potrzeba niezłej dawki samozakłamania.

I tak znany publicysta Jacek Żakowski ogłosił, że "gdyby media stanęły na wysokości zadania, PiS nie rządziłby w Polsce". Doprawdy, więcej już nic nie trzeba mówić. Zdaniem publicysty, zadaniem mediów publicznych miało być…niedopuszczenie do władzy poprzedniej opozycji. Krótko mówiąc: Prawo i Sprawiedliwość nie ma prawa rządzić, nie ma prawa wygrywać wyborów, a największy problem dotychczasowych mediów polega na tym, że miast stworzyć wokół prawicy kordon sanitarny i miast wbić ludziom do głowy, że PiS jest be, tego nie zrobiły. Szczerość tej wypowiedzi godna jest uznania, bo przynajmniej zamiast opowiadać dyrdymały o rzekomo prześladowanej wolności, Żakowski jasno zadeklarował, na czym jego zdaniem polega prawdziwe zadanie mediów publicznych: na trzymaniu za pysk jednej trzeciej, a może ponad połowy Polaków. Tym samym publicysta powiedział na wiecu głośno to, co nieco się ukrywając i półgębkiem, z pewnym zaambarasowaniem i na okrągło próbowali sobie przekazać Bartłomiej Sienkiewicz, ówczesny minister spraw
wewnętrznych i Marek Belka, wciąż prezes NBP: niezależne instytucje państwa powinny były mieć na celu niedopuszczenie do rządzenia Jarosława Kaczyńskiego. Na tym zdaje się też polegać definicja demokracji liberalnej, o której tak lubią mówić przeciwnicy obecnej władzy. Jest to najwyraźniej taka forma demokracji, której cechą charakterystyczną jest to, że rządzą liberałowie, a reszta ma nie gardłować i słuchać. To się nazywa dopiero obrona wolności!

W nieco bardziej poetyckim stylu wystąpił Jarosław Kurski, pierwszy zastępca redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej". Otóż według niego „czeka nas długi spacer dnem ciemnej doliny, co może potrwać długie lata, a oni liczą na to, że wymiękniemy”, po czym wykrzyczał, że nie wymięknie. Cóż, niech mu Bozia da zdrowie, tyle, że jak na razie od lat systematycznie wymiękają czytelnicy "Wyborczej", najwyraźniej nie wytrzymując jednoznacznego, ideologicznego i dogmatycznie postępowego kierunku, jaki obrała redakcja. Jednak jeszcze ciekawsze niż metafory była osobliwa wizja przyszłości, przeciw której protestował: "Dziś przyszli po media publiczne, jutro przyjdą po media prywatne, a później po NGO-sy". Do diabła, czy ja śnię? Czy to dzieje się naprawdę? Trzeba mieć naprawdę niezły tupet, żeby po ośmiu latach Platformy opowiadać takie rzeczy. Czyżby to PiS pierwszy podporządkował sobie media publiczne? Paradne. A co do mediów prywatnych, to czy Kurski protestował, kiedy rząd PO dobierał się i przejmował
"Rzeczpospolitą"? A może bronił przed nowym wydawcą "Uważam Rze"? Lub organizował pikietę przed siedzibą "Wprost", kiedy próbowała tam wtargnąć policja i prokuratura? Nie. On wtedy uważał, że to nie jest łamanie wolności, bo nie było to w jego interesie. Stał z boku i przyglądał się, czasami wręcz zachęcając ówczesną władzę do działania. Teraz, kiedy jest zagrożony, przejrzał na oczy i postanowił, jak pozostali uczestnicy wiecu, wystąpić w roli nieskażonej "dziewicy orleańskiej". Nie jest jednak łatwo przebić się wśród innych, dlatego faktyczny szef "GW" postanowił wnieść swój wkład w walkę z prawicowym autorytaryzmem i... publicznie odciąć się od swojego brata. "Pamiętajcie, nie wszyscy Kurscy są do kitu" - te słowa na długo zostaną w pamięci. Cóż, pomysł, żeby dezawuować swoją rodzinę byle pokazać własną ideologiczną antykaczystowską czystość, kojarzy mi się, nic na to nie poradzę, z rytuałami z całkiem innej epoki.

Wszakże publiczne potępianie własnego brata, który to "jest do kitu" i tak nie wystarczyło, żeby przyznać Kurskiemu palmę pierwszeństwa. Najbardziej odlotowe wystąpienie miała bowiem Ewa Wanat, do niedawna szefowa Radia dla Ciebie (a skąd się tam wzięła, biedaczka?) która namawiała dziennikarzy TVP do tego, żeby "więcej nie dawali się gwałcić i nie dawali sobie łamać kręgosłupów". Hm, wynikało by z tego, że wcześniej taka zgoda na gwałt występowała, ale cóż, logiką mało kto wśród słuchających się widać przejmował. Ważniejsze było zagrzewanie do boju: dlatego Wanat wezwała dziennikarzy do strajku, a wszystkich w ogóle do bojkotu mediów publicznych. "Wszyscy, którzy jesteście zapraszani - ludzie kultury, politycy, eksperci - przestańcie tam chodzić. Niech rozmawiają sami ze sobą" - wołała.

Wszystkie te przemowy i wezwania zbudowane były na jedno kopyto i doskonale pokazują, co dzieje się z ludźmi, kiedy tracą zimną krew i ulegają instynktom stadnym. I jak łatwo utożsamiają swój interes prywatny i środowiskowy z interesem ogółu. Twierdzenie, że PiS zawłaszczył i upartyjnił media, które przedtem były rzekomo niezależne, to po prostu łgarstwo. Wystarczyłoby, żeby Kurski, Żakowski czy Wanat przypomnieli sobie o losie dziesiątek dziennikarzy o prawicowym czy konserwatywnym nastawieniu, których wcześniej z mediów publicznych wyrzucono i zobaczyliby, że dziś znaleźli się w podobnej sytuacji, jak tamci. Ba, w nieporównywalnie lepszej, bo wciąż mają za sobą, zbudowane od dawna i silne, media prywatne. Tylko żeby to zobaczyć, trzeba byłoby na chwilę zdobyć się na bezstronność i dystans do samego siebie. I na pokorę. Kiedy jednak ktoś uważa, że jest pępkiem świata, że reprezentuje jedynie słuszne podejście, a przyszłość należy do niego, krótko - jeśli ktoś grzeszy tak bardzo pychą, kłopoty i problemy
innych będą mu się zdawać naturalną koleją rzeczy. Kłopoty i problemy własne - krzyczącą do nieba niesprawiedliwością. Takie podejście można nazywać różnie. Jeśli ktoś jest go świadomy, byłby to przejaw obłudy. Jeśli nie, znak samozakłamania.

PiS nie zrobił niczego nad to, co robili jego poprzednicy. Jacek Kurski w roli prezesa TVP nie musi być gorszy od Juliusza Brauna, który przeszedł tam w 2011 roku prosto z platformerskiego ministerstwa Kultury. Podobnie stanowiska szefów anten i dyrektorów objęli nie politycy, ale dziennikarze. To prawda, ich formalna niezależność jest ograniczona, brak bowiem odpowiednich gwarancji samodzielności. Tyle, że podobnie było wcześniej. Może tylko hipokryzji jest teraz mniej.

To oczywiście nie oznacza jeszcze, że nowa telewizja publiczna odniesie sukces, podobnie jak nie oznacza, że z góry jest skazana na porażkę. Ostatecznie zadecydują widzowie i to oni ocenią, czy przekazywane im informacje i opinie są wiarygodne. Jeśli uznają, że ich się oszukuje, albo, że wtłacza im się do głowy ideologię, odpłyną i będą szukać innych źródeł informacji. Znajdą je czy to w telewizjach prywatnych, czy w internecie. Ale wcale tak się stać nie musi. Można przyjąć, że po doświadczeniach ostatnich lat, kiedy to tłumiono i ograniczano krytykę rządu, nowe władze telewizji będą dobrze rozumiały, jak ważną rzeczą dla wiarygodności jest pluralizm i różnorodność. Pytanie brzmi, czy będą potrafiły wyciągnąć wnioski z błędów swoich poprzedników.

Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski

Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy".

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1463)