"Paragony grozy" wracają, gorączka cenowa nad morzem. "Będzie jeszcze gorzej"
Rybę podali mrożoną, choć tuż obok były jeszcze wilgotne kutry. Polecili halibuta, choć ten nawet nie występuje w Bałtyku. O cenach rozmawiać specjalnie nie chcieli, choć przyznali, że w sezonie będzie drożej. Restauratorzy, hotelarze i drobni przedsiębiorcy, którzy szykują się do letniego sezonu w nadmorskich miejscowościach, są przerażeni. Coraz wyższych kosztów prowadzenia biznesu i odwrotu turystów obawiają się bardziej niż zapomnianej już nieco pandemii.
Drożyzna nad morzem odstrasza turystów? Zdaniem ekspertów zdjęcia absurdalnie wysokich rachunków, które regularnie pojawiają się w sieci, to przypadki incydentalne. Przedsiębiorcy odpowiadają, że drogo to może dopiero być. Sprawdziliśmy, jak wygląda sytuacja w budzących się do życia nadmorskich kurortach. Byliśmy też w Kołobrzegu, który z turystów - także tych zza granicy - żyje przez cały rok.
Mielno. Zaporowe ceny jeszcze przed sezonem
W połowie maja w Mielnie trudno znaleźć czynną restaurację, szczególnie jeśli ktoś szuka czegoś innego niż pizza lub kebeb. Na pomoc map Google trudno liczyć, bo informacje, wprowadzane tam przez restauratorów, w większości są nieaktualne. Czynne lokale udało się znaleźć dopiero niedaleko przystani rybackiej.
- Dorsz, flądra, śledź czy łosoś, która ryba pana bardziej interesuje? - pyta pani przy barze. Odpowiedziałem, że ta, którą pani najbardziej poleca. Poleciła halibuta, a ja dopiero później doczytałem, że ta ryba, choć popularna nad Bałtykiem, wcale w nim nie żyje. Była to średnia półka, jeśli chodzi o cenę, można było wydać więcej, zamawiając łososia, a można było mniej, próbując śledzia. Do wyboru.
Prawie 60 złotych za samo danie z rybą - to rachunek z Mielna przed sezonem i to bez napojów, alkoholu, przystawek czy deseru. Zdaniem wielu turystów - to stanowczo za dużo.
- Jakby było trochę taniej, to zostalibyśmy dłużej - kwituje pan Marek, który siedział przy stoliku obok razem z żoną. - Przyjechaliśmy na cztery dni. Do restauracji poszliśmy raz, a jeszcze dwa czy trzy lata temu chodziliśmy "na rybę" regularnie. Wszystko poszło w górę - oprócz jakości jedzenia, które tylko kosztuje więcej - przyznaje małżeństwo, które na wybrzeże przyjechało z okolic Wrocławia.
Gastronomia pod ścianą
- Jaki będzie ten sezon? - podpytuję mężczyznę przygotowującego ogródek do sezonu. Okazało się, że to właściciel jednej z nielicznych otwartych w Łazach kawiarni, który na moje pytanie zszedł na chwilę z drabiny, otarł pot z czoła i szczerze odpowiedział, że "bardzo boimy się tego sezonu". - Trudno nam jest cokolwiek przewidzieć. Ta drożyzna jest bardziej zaskakująca niż koronawirus - dodaje.
- Ludzie mają kredyty. Raty poszły w górę. Po prostu martwimy się, czy ci, którzy musieli zacisnąć pasa, przyjadą w ogóle na wczasy. Koronawirus był taki specyficzny, że ludzie na lato się wyrywali. Za granicę nie mogli pojechać, to przyjechali do nas - przyznaje przedsiębiorca. - Teraz koszty wzrosły każdemu z nas. Kłopoty finansowe w domu i problem z wyjazdem na wakacje będzie miało lub już ma wiele osób. U nas jest wszystko trochę drożej. Nawet 30 proc. poszły w górę niektóre rzeczy. Jedzenie, napoje, pamiątki - wszystko musieliśmy podnieść - uzupełnia.
- Nie 30, a 50 proc. O tyle podnieśliście ceny - wtrącił do rozmowy pan Ryszard ze Świebodzic, który co roku przyjeżdża na wybrzeże po weekendzie majowym. - Rok temu kawę piłem po 6 złotych, a teraz taka zwykła, maleńka kosztuje 12 - dodał turysta. Przedsiębiorca wyjaśnił, że to raczej niemożliwe, choć przyznał, że jeśli ktoś ma lokal całoroczny w turystycznym mieście, to może sobie pozwolić na takie - stosunkowo niskie - ceny.
- Wie pan, my takiego normalnego sezonu mamy tu tylko dwa miesiące, a podatki biorą od nas cały rok - odpowiedział turyście właściciel kawiarni, potem skierował pytania już bezpośrednio do mnie.
Inflacja gorsza niż COVID
- W mediach pokazujecie, ile to kosztuje, to znaczy, ile ludzie płacą, a nigdy nie napiszecie, ile od nas ciągną, a biorą coraz więcej. Dla przykładu panu podam. Mieszkam w Koszalinie, gdzie metr sześcienny wody ze ściekami kosztuje 10,70 zł. Tu w Łazach 31,70. Tylko dlatego, że jesteśmy nad morzem. Do tego coraz więcej płacimy za prąd, za gaz i wywóz odpadów. Jeśli połączymy te wszystkie dodatkowe wydatki, to wyjdzie więcej niż 30 proc. Przecież gaz skoczył jeszcze w górę pod koniec roku i to trzykrotnie. Rząd może radykalnie podnosić podatki, a my cen już nie - ubolewa przedsiębiorca.
Inflacja szaleje. "Musimy podnosić ceny"
Zdaniem Adama Protasiuka z Regionalnej Izby Gospodarczej Pomorza, który był gościem programu "Newsroom WP", publikowanie w mediach społecznościowych "rachunków grozy" to duży kłopot dla branży turystycznej. - Wykreowała się potrzeba eksponowania tych jednostkowych przypadków, a to nie służy nikomu. Inflacja to jest zasadniczy problem. Przedsiębiorca myśli racjonalnie, musi planować i kalkulować - mówi.
Zdaniem ekspertów ten rok też będzie specyficzny. W ubiegłym wyzwaniem były koronawirus i obostrzenia, teraz głównym problemem jest szalejąca inflacja. - Musimy podnosić ceny i to radykalnie. To jest proces i trzeba liczyć się z tym, że w pewnym momencie pojawi się granica. Chodzi o to, by nie zrazić turystów. Mamy przecież dużą konkurencję. Ludzie mogą wybrać wyjazd za granicę - przyznaje Adam Protasiuk.
Gość programu Wirtualnej Polski wskazał, że "sezon właściwie już się zaczął, a pierwszy test mamy za sobą". Jego zdaniem majówka pokazała, że turyści z Polski nie zawiedli. Gorzej z gośćmi zagranicznymi. - Mniej jest turystów z Niemiec, Szwecji, Hiszpanii czy Włoch. Jesteśmy zaszeregowani do jednego koszyka z krajem wojennym, jakim jest Ukraina. W hotelach i pensjonatach była fala rezygnacji, teraz odczuwamy odreagowanie - mówi.
Przedsiębiorcy wskazują, że to, jakie ceny pojawiają się w menu, to wypadkowa tak wielu czynników, że trudno przewidzieć, na jakim poziomie utrzymają się w szczycie sezonu. "Jeśli ceny żywności i koszty prowadzenia lokali będą szły w górę, to będziemy musieli reagować" - przyznają.