Pan od książek jest już niepotrzebny. "Szpital nie miał dla mnie litości"
Zostałem bez środków do życia. Myślałem o samobójstwie, ale nie mogę zrobić tego matce. Narodowy Instytut Onkologii był moim drugim domem. Nie rozumiem, dlaczego po 15 latach nagle pokazano mi drzwi.
- Cierpiący na mózgowe porażenie dziecięce Bohdan Wasilkiewicz od lat sprzedawał książki w Narodowym Instytucie Onkologii.
- W październiku dostał pismo, że ma 48 godzin, żeby zniknąć, bo narusza przepisy przeciwpożarowe. Wcześniej instytut mocno podniósł mu czynsz.
- Boję się, że skończę na ulicy i będę musiał żebrać. Myślałem, że mimo niepełnosprawności ciągle jestem komuś potrzebny - mówi załamany pan Bohdan.
- Zastępca dyrektora instytutu Witold Tomaszewski wskazuje, że mężczyzna może przystąpić do przetargu. - Powierzchnia na wynajem to nie miejsce parkingowe dla osób z niepełnosprawnościami - tłumaczy.
Tekst: Dariusz Faron
- Każdy człowiek, miły panie, musi mieć w życiu swoje miejsce.
52-letni Bohdan Wasilkiewicz z Międzyrzecza długo go szukał.
Wszystko opowie przy herbacie, tylko potrzebuje chwili, żeby dotrzeć o kulach z przystanku do kawiarni. Widać go już z daleka. Siwe, lekko kręcone włosy, ciemne oczy, krzaczaste brwi. Pod szyją nienagannie zawiązany szalik.
Tłumaczy: najlepiej zacząć od początku.
Matka urodziła ich siedmioro – czterech chłopców i dwie dziewczynki. No i Bohdana. Ojciec szybko zmarł, więc została z dziećmi sama. A że z pensji opiekunki w przedszkolu trudno wyżywić taką gromadkę, bieda aż piszczała.
NICZYJA WINA
Jakby nieszczęść było mało, doszła choroba Bohdana. Mózgowe porażenie dziecięce. Ręce z biegiem lat wyćwiczył, w nogach ma tylko czucie. Najmłodsza siostra Nina długo nie wiedziała nawet, jak brat wygląda, bo ciągle był w ośrodku rehabilitacyjnym albo sanatorium.
Pretensji do życia nigdy nie miał. Niczyja w tym przecież wina, że zachorował, a już na pewno nie matki. Wpoiła mu, że nawet jeśli potrzebuje kul, nie jest od innych gorszy. Najważniejsze - tłumaczyła od małego - żeby nauczył się być samodzielny. Może dlatego jako 15-latek pojechał sam do szkoły specjalnej we Wrocławiu. I dlatego miał w życiu tyle zajęć, ile Skawiński z "Latarnika" Sienkiewicza.
Uczył się w szkole wieczorowej. Dorabiał klucze. Robił worki foliowe. Zamawiał towar w spółdzielni spożywczej. Kserował dokumenty. Zrobił kurs kasjera walutowego.
Mieszka pod Warszawą od ponad dwudziestu lat. Nie, nie przyjechał za pracą. Po prostu zakochał się w dziewczynie z Legionowa. Szybko zaczepił się w fundacji, w której osoby z niepełnosprawnościami sprzedawały książki. Rozstawiali się w kilku punktach stolicy. Bohdanowi przypadł Narodowy Instytut Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie.
Z czasem projekt fundacji upadł, ale stoisko Bohdana przetrwało. Właściwie w 2012 r. otworzył je na nowo. W głównym korytarzu, jakieś 150 metrów od wejścia głównego. Lada, kilka półek. Bez fajerwerków, ale miał przynajmniej swoje miejsce.
Nie przypuszczał wtedy, że spędzi tam piętnaście lat.
MAZOWIECKI DŻENTELMEN
– To był tak naprawdę mój drugi dom – Bohdanowi szklą się oczy.
Dostaje 1400 zł renty. Dzięki sprzedaży książek przez lata mógł zarobić na chleb. A przede wszystkim, opowiada, trafił na ludzi, którzy go zaakceptowali. A to zamienił dwa zdania z doktorem, a to odwzajemnił uśmiech pielęgniarki. Z czasem stał się w Narodowym Instytucie Onkologii naturalnym elementem krajobrazu.
Nieraz słyszał, jak lekarz wskazuje drogę zagubionemu pacjentowi: "Na badania prosto aż do pana Bogusia, za jego stoiskiem lewo". Albo: "w korytarzu proszę zapytać Bogusia". Pękał z dumy. Czuł się potrzebny. Dlatego tak chętnie przyjeżdżał każdego dnia do pracy.
Pobudka przed godz. 5:00. O 5:15 autobus, żeby zdążyć na pociąg z Legionowa. Po szóstej był na Dworcu Gdańskim. Później linia metra numer 1, kierunek Stokłosy. Stamtąd dwa przystanki autobusem nr 179. I o 7:00 zaczynał rozkładać stoisko w instytucie.
Pacjenci przychodzili nie tylko po książki. Bohdan tłumaczy: w takim miejscu człowiek ma nieraz potrzebę się wygadać. Ktoś opowiadał mu łamiącym się głosem, że ma wznowę choroby. Inny z radością pokazywał idealne wyniki badań.
Więc Boguś raz się z kimś cieszył, raz pocieszał. Wszędzie go było pełno. Na Dzień Kobiet przynosił kwiaty. 6 grudnia rozdawał cukierki i opłatki jako św. Mikołaj. Co roku brał udział w Onkobiegu, rywalizował też w Biegu Niepodległości. Pokonał o kulach 10 kilometrów.
- Podziwiam go za to, jak radzi sobie z niepełnosprawnością. Nie był zwykłym sprzedawcą książek. Był dobrym duchem tego miejsca - mówi jeden z lekarzy Narodowego Instytutu Onkologii, proszący o anonimowość.
- Widać było, że ta praca jest całym jego życiem. Człowiek-instytucja - wtóruje mu inny.
Uznali tak nie tylko lekarze. W 2023 r. Bohdan został uhonorowany w plebiscycie Mazowieckiego Centrum Polityki Społecznej. Otrzymał tytuł Mazowieckiego Dżentelmena w kategorii Życie Społeczne. Wyróżniono go za pomoc pacjentom i szerzenie kultury.
Ale pytany o najlepsze wspomnienie z instytutem, Wasilkiewicz wcale nie mówi o nagrodzie, tylko o 52. urodzinach. 16 października rozłożył się z książkami jak w każdy inny dzień. Patrzy, a tu nagle dziesięć osób z personelu staje przed nim w rzędzie i śpiewa "sto lat".
– Niby drobiazg, a w oczach stanęły mi łzy. Pomyślałem, że nie jestem dla tych ludzi anonimowy. I że ta praca jest dla mnie najlepszą rehabilitacją – wspomina Bohdan.
- Kilka dni później dostałem informację, że mam zniknąć z instytutu.
CZTERDZIEŚCI OSIEM GODZIN
Bohdan mówi, że było tak:
We wrześniu 2023 r. wygasa jego umowa najmu powierzchni. Ale niedługo później słyszy od władz instytutu, że od stycznia 2024 zatrudnią go na jedną czwartą etatu. Będzie robił to, co dotychczas: sprzedawał książki i wskazywał ludziom drogę.
Sprawa się przeciąga, ale wszystko idzie ku dobremu. W lutym zastępca dyrektora ds. zarządzania, dr n. med. Witold Tomaszewski, przygotowuje mu nawet pismo z prośbą o przyjęcie do pracy. Bohdan ma je dostarczyć pani dyrektor Beacie Jagielskiej.
- Mijały miesiące i temat zaczął się rozmywać. Kilka razy dopytywałem o zatrudnienie, jednak dostawałem odpowiedzi bez konkretów. Nadal wynajmowałem przestrzeń, tyle że bezumownie. Szpital normalnie wystawiał faktury. Miesięcznie płaciłem 210 zł - mówi Bohdan.
1 października instytut nagle informuje go, że opłaty wzrastają: "czynsz najmu 1016 zł netto + vat i do tego opłata za odbiór, wywóz i utylizację odpadów oraz korzystanie z oświetlenia 75 zł + vat". Łącznie wychodzi ok. 1300 zł. Bohdan boi się, że zaraz zostanie bez środków do życia. Ale reguluje rachunek.
17 października, dzień po jego urodzinach, instytut pisze kolejne pismo.
Inspektor PPOZ i Kierownik Działu Bezpieczeństwa Pracy uznali, że stoisko z książkami narusza przepisy przeciwpożarowe. Ingeruje w ruch na drodze ewakuacyjnej i może opóźnić działania ratownicze. A poza tym stwarza potencjalną możliwość zadymienia.
Bohdan ma na usunięcie stoiska wraz z towarem 48 godzin. A jeśli wykaże się opieszałością, "dyrektor powoła specjalną komisję, która dokona uprzątnięcia i zabezpieczenia pana mienia w trybie natychmiastowym".
- Przytrzymałem się stołu, żeby nie upaść. Od razu zapukałem do gabinetu zastępcy dyrektora, ale tamtego dnia nie udało mi się z nim porozmawiać. Podobnie jak z panią dyrektor - mówi Bohdan.
- Zdaję sobie sprawę, że w takim miejscu trzeba szczególnie przestrzegać standardów bezpieczeństwa. Ale przecież sprzedawałem książki bez przeszkód przez 15 lat. Poza tym instytut jest ogromny, a ja zajmuję dwa metry kwadratowe. Mógłbym się rozłożyć w innym miejscu.
- Widocznie zacząłem komuś przeszkadzać.
MATCE PĘKŁOBY SERCE
20 listopada przychodzi kolejna informacja z administracji: będzie ogłoszony przetarg na wynajem powierzchni. Instytut zachęca Bohdana do śledzenia strony internetowej. Jego książki zamknięto w jednym z pomieszczeń. Ma na zabranie towaru osiem dni.
Bohdan odpowiada na pismo:
"Od urodzenia jestem osobą ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Poruszam się z dużą trudnością, o kulach. Po likwidacji stoiska z książkami zostałem pozbawiony możliwości zarabiania na swoje utrzymanie. Nie stać mnie na opłacenie kosztów przeprowadzki i zdeponowanie książek w innym miejscu. Jestem zdecydowany stanąć do przetargu, ponieważ to moja jedyna szansa na zdobycie środków do życia. Bardzo serdecznie proszę o zrozumienie mojej tragicznej sytuacji".
Ostatecznie instytut daje mu czas na zabranie towaru do 13 grudnia. Bohdan próbuje się pogodzić z decyzją władz. Ale kiepsko mu idzie.
- Boli mnie serce. I nie pojmuję tego, co się wydarzyło. Szpital nie miał dla mnie litości. Gdy dotarło do mnie, że to naprawdę koniec, przez kilka dni miałem problemy z oddychaniem. Nocami nie mogłem zasnąć. Spałem po trzy godziny. Mówiłem już panu: każdy człowiek musi mieć swoje miejsce w życiu. Ja właśnie swoje straciłem.
Cisza.
- Przepraszam, że płaczę. Z osoby samodzielnej jednego dnia stałem się człowiekiem bez środków do życia. Nie potrafię sprzedawać książek przez internet. Nie wezmę ich na plecy, żeby rozłożyć się przed Dworcem Centralnym.
Znowu cisza.
- Najbardziej się boję, że prędzej czy później po prostu trafię na ulicę. Przez chwilę myślałem o samobójstwie, ale nie mogę tego zrobić matce.
Pękłoby jej serce.
LEKARZ INSTYTUTU: SZOKUJĄCY BRAK EMPATII
- Dla mnie to szokujące. Jesteśmy niepocieszeni i bardzo nam przykro. Zarówno personel, jak i pacjenci nie rozumieją, dlaczego instytut podjął taką decyzję - mówi anonimowo jeden z lekarzy.
- W tym samym korytarzu, co stoisko pana Bohdana, stoją automaty do kawy z obrzydliwym piciem i "plastikowym" jedzeniem. Gromadzi się tam tłum i nikomu to nie przeszkadza. Moim zdaniem tłumaczenie instytutu nie ma nic wspólnego z rzeczywistym zagrożeniem. Instytucja, która uważa się za empatyczną, nie wykazała tu żadnej empatii – zaznacza specjalista.
– Leczę w tym miejscu od dawna. Pamiętam Bohdana od jego pierwszego dnia. Nigdy nie krył, że praca w Instytucie jest dla niego bardzo ważna. Nie umiem odpowiedzieć, dlaczego zablokowano mu sprzedaż - przyznaje inny lekarz.
W podobnym tonie wypowiada się jedna z pacjentek. - To ogromna strata, że pana Bogusia już u nas nie ma. Zachodziłam do niego codziennie po wizycie w kapliczce. Szalenie miły i pomocny człowiek.
- Gdyby tworzył pan jakąś petycję, żeby przywrócić go do pracy, proszę dać znać. Chętnie się podpiszę.
ZASTĘPCA DYREKTORA INSTYTUTU: TO NIE MIEJSCE PARKINGOWE
Narodowy Instytut Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie – Państwowy Instytut Badawczy to największe centrum onkologiczne w Europie. Każdego roku przyjmuje ponad 50 tys. pacjentów szpitalnych i ok. 400 tys. pacjentów ambulatoryjnych. Pod koniec 2023 roku otrzymało z Funduszu Medycznego 148 mln dofinansowania.
Skoro to tak ogromna machina – zastanawia się codziennie Bohdan – dlaczego stał się dla instytutu takim problemem? A przede wszystkim: skoro przez lata nikt nie zgłaszał uwag, czy zmieniły się ostatnio wytyczne dot. przepisów przeciwpożarowych?
- To pytanie do strażaka, który wydał taką opinię, a nie do mnie. Ja jestem zobligowany, żeby to wdrożyć. Pracuję w instytucie od dwóch lat. Nie wiem, co się działo 15 lat temu. Był to pierwszy taki sygnał i musieliśmy zareagować - mówi dr n. med. Witold Tomaszewski, zastępca dyrektora ds. zarządzania Narodowego Instytutu Onkologii.
I wskazuje, że Bohdan może przystąpić do przetargu.
- To nie jak z miejscem parkingowym zwolnionym z opłaty. Niestety nie mamy przepisu, na mocy którego można byłoby narysować na podłodze niebieski kwadrat i powiedzieć, że ten fragment powierzchni jest przeznaczony dla osób z niepełnosprawnościami prowadzącymi działalność. Są traktowani jak wszyscy inni przedsiębiorcy.
Jego zdaniem ludzie, zamiast pytać, czemu zamknięto stoisko pana Bohdana, mogliby dać mu pieniądze.
- Nie chcę liczyć, którą jest pan osobą interweniującą w sprawie pana Bohdana. Każdy uważa, że należy mu pomóc, ale sam z siebie niespecjalnie chce to zrobić. Powiedziałem to już panu Bohdanowi: wystarczy, by każda z osób, która tak dzwoni i dopytuje, złożyła się dla niego po 10 zł i pomogła mu opłacać miejsce, jeśli wygra przetarg - tłumaczy doktor.
Przypomnijmy: na początku roku Tomaszewski przekazał Bohdanowi, że Instytut może go zatrudnić na część etatu. Dlaczego do tego nie doszło?
- Dlatego że nasz pracownik nie może jednocześnie prowadzić działalności gospodarczej na terenie instytutu. Poza tym w tej chwili raczej ograniczamy zatrudnienie - kończy Tomaszewski.
SZCZEGÓŁ
Bohdan nawet boi się pomyśleć o dniu, w którym ostatni raz pojedzie do instytutu.
Najpierw musi znaleźć kogoś, kto pomoże przewieźć mu książki. Później spróbuje je gdzieś sprzedać, żeby odzyskać choć część pieniędzy. Nie zdążył jeszcze wymyślić planu B. Mówi, że w czarnym scenariuszu usiądzie gdzieś przy dworcu i będzie żebrał. Jeść przecież musi.
Przez lata powtarzał ludziom, że osoba z niepełnosprawnością wcale nie jest przegrana. Teraz właśnie tak się czuje.
Nie skończył medycyny. Nigdy nie wyleczy nikogo z raka. Nie ma nawet jednej setnej wiedzy lekarzy, których codziennie mijał na korytarzu. Ale wierzył, że mimo to jest w instytucie potrzebny.
Pomylił się.
Nikt nie wytłumaczył mu, gdzie popełnił błąd. Najwyraźniej władze, myśli Bohdan, mają na głowie dużo ważniejsze sprawy niż kłopoty sprzedawcy książek. A zawalił się jedynie jego świat. Żaden inny.
Dlatego pociąg z Legionowa na Dworzec Gdański wyjedzie punktualnie. Przez Narodowy Instytut Onkologii, jak co dzień, przewiną się setki pacjentów. Ktoś opadnie na krzesło i schowa twarz w dłoniach po trudnej rozmowie w gabinecie. Ktoś inny wyściska bliskich, ciesząc się, że wraca do zdrowia.
Wszystko zostanie po staremu. Nieraz tylko lekarz powie pacjentowi z przyzwyczajenia, że o drogę najlepiej pytać pana od książek.
Ale to tylko szczegół. Z czasem się przestawi, że Bogusia przecież już nie ma.
Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski
Szukasz kontaktu z autorem? Napisz! dariusz.faron@grupawp.pl
Bohdan Wasilkiewicz zbiera środki na rehabilitację. Więcej informacji znajdziesz TUTAJ.