ŚwiatPalili ich w pociągach, porywali dzieci - koszmar powróci?

Palili ich w pociągach, porywali dzieci - koszmar powróci?

Na oczach świata przez kilkadziesiąt lat dochodziło tam do masowych mordów, prześladowania chrześcijan i handlu niewolnikami. Wszystko w obrębie jednego państwa. Dopiero niedawno Sudan przestał sam się zabijać. Już niedługo może otrzymać nowe życie lub ponownie wpaść w wir wojny, bo Sudańczyków czeka dzień sądu - referendum secesyjne. Na kraj ten znów patrzy międzynarodowa społeczność.

Palili ich w pociągach, porywali dzieci - koszmar powróci?
Źródło zdjęć: © AFP | Eric Feferberg

03.12.2010 | aktual.: 03.12.2010 09:02

Złowrogi odgłos nadlatujących samolotów jest coraz bliżej. W wiosce wybucha panika. Dorośli chwytają swoje dzieci i przebijając się przez ścianę kurzu, uciekają w stronę pól. Za późno, pod stopami już widzą cienie skrzydlatych potworów, już trzęsie się ziemia, a strach odbiera siłę w nogach. Wybuchy bomb wyrzucają w górę całe rodziny, pogięte blachy i tony pustynnego piachu, a pociski przeszywają kurne chaty i ludzkie ciała.

Gdy odrzutowce znikają za horyzontem, do płonącej osady wkraczają arabscy bojownicy i opłaceni przez nich czarnoskórzy Nuerowie. Gwałcą i dobijają tych, którzy ocaleli z deszczu ognia. Kradną, czego nie zabrała pożoga. Oszczędzają jedynie co ładniejsze dziewczęta i zdrowszych chłopców - ci nadadzą się na niewolników. W wiosce zostają tylko zgliszcza i zwłoki.

Wieści o masakrze szybko się rozchodzą. Z innych wiosek Dinków wyruszają oddziały ogromnych wojowników o hardych twarzach. Kolejny raz szukają zemsty.

I tak to trwało - przy użyciu różnych metod mordowania - przez dwadzieścia, pięćdziesiąt, a może i ponad sto lat. Trudno określić, kiedy ten konflikt się zaczął. Nikt chyba już nie pamięta jego początku, lecz niedługo wszyscy możemy być świadkami ostatecznego końca wojny w Sudanie Południowym. Lub jej kolejnej, krwawej odsłony.

Dom podzielony

Gdy dwóch nienawidzących się ludzi zmusimy do mieszkania pod jednym dachem, prędzej czy później dojdzie do konfliktu. Gdy w granicach jednego państwa upchniemy wrogie sobie ludy, w końcu rzucą się sobie do gardeł. Tak właśnie stało się w największym kraju Afryki.

Na północy Sudanu żyją głównie Arabowie, a na południu przeważają murzyńskie - chrześcijańskie i animistyczne - plemiona. Kiedy Sudan otrzymywał niepodległość od Wielkiej Brytanii i Egiptu w 1956 roku, władza spoczęła prawie wyłącznie w rękach wyznawców Allacha. Wywołało to przerażenie wśród Afrykanów, którzy przez stulecia byli prześladowani i porywani przez arabskich handlarzy niewolników.

Bunty przeciwko muzułmańskiej dominacji wybuchły jeszcze w 1955 roku, ale szybko zostały brutalnie stłumione. Rząd w Chartumie nie ukrywał, kogo będzie faworyzował. Islam miał stać się religią wszystkich Sudańczyków, arabski ich językiem, a Koran źródłem prawa. Chrześcijaństwo i tradycyjne afrykańskie wierzenia były spychane na margines, a ich wyznawcy - kuffarzy, niewierni - dyskryminowani. Każda próba protestu spotykała się z surowymi represjami wojska. W 1963 roku mieszkańcy Południa nie wytrzymali i chwycili za broń. Wojna domowa trwała dziesięć lat. Zginęło pół miliona ludzi, ale była to dopiero zapowiedź tragedii.

Krwotok wewnętrzny

Pokój pachniał nadzieją. Nowa konstytucja ustanowiła Sudan państwem świeckim i przyznała szeroką autonomię Południu. Krajem kierował młody oficer Gaafar Numeiri, człowiek - zdawałoby się - tolerancyjny, wyważony i rozsądny. To jego otwarta postawa pozwoliła zakończyć walki.

Ale Numeri wkrótce stał się inną osobą. Otoczony radykalnymi doradcami, sam zamieniał się w muzułmańskiego nacjonalistę. Stopniowo odbierał Południu prawa, które wcześniej mu podarował. Gdy w 1978 roku odkryto tam pokaźne złoża ropy, władca zadbał, by zyski trafiały głównie do jego pobratymców. Pięć lat później wybuchła więc nowa wojna, znacznie okrutniejsza od poprzedniej.

Wojska i islamskie milicje pacyfikowały wioskę za wioską. Dochodziło do dantejskich scen, np. palono wagony z zamkniętym w środku setkami ludzi. Rząd przekupywał i napuszczał na siebie południowe plemiona. "Aktul al-abid bil abid", zabij niewolnika niewolnikiem, mawiano. Lewicowi partyzanci Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu (SPLA) - głównie z plemienia Dinków, najwyższych ludzi Afryki - nie pozostawali dłużni swoim wrogom. Bezlitośnie atakowali arabskie miasteczka i wierne rządowi murzyńskie osady.

Konflikt zamienił się w istną rzeź, gdy władzę w Chartumie przejął po zamachu stanu w 1989 roku generał Omar al-Baszir. Trzymając w jednej ręce Koran, a w drugiej kałasznikowa, mówił podczas swojego pierwszego wystąpienia: "Nikt, kto zdradza naród, nie jest godzien zaszczytu życia".

Walkę z rebeliantami i polityczną opozycją nazwano dżihadem, świętym obowiązkiem każdego muzułmanina. Wkrótce utworzone przez al-Baszira bojówki orały Południe wzdłuż i wszerz, masakrując i porywając cywilów, wybijając bydło i niszcząc pola uprawne. Morderczy głód stał się powszechny, podobnie jak potoki uchodźców zmierzających we wszystkie strony, byle dalej od krainy śmierci. Z więzień w całym kraju dobiegały jęki tysięcy torturowanych dysydentów.

W wyniku działalności partyzantów i przez złą sławę al-Baszira zachodnie koncerny naftowe wycofały się z Sudanu. Ich miejsce zajęły firmy z Chin i Malezji. Dla ochrony instalacji wydobywczych armia siłą wysiedliła z roponośnych terenów setki tysięcy mieszkańców. Dzięki temu miliardy petrodolarów bezustannie napędzały arabską machinę wojenną.

Świat się budzi

Taka bezkarna eksterminacja ludności Południa trwałby pewnie jeszcze długo, gdyby nie 11. września. Kiedy Amerykanie rozpoczęli polowanie na islamskich fanatyków, rząd w Chartumie - dawny sojusznik Waszyngtonu - znalazł się na ich celowniku. W latach 90. al-Baszir ukrywał bin Ladena i innych członków Al-Kaidy. Media całego świata potępiały satrapę za okrucieństwa popełniane przez jego siepaczy i przymykanie oka na niewolnictwo. Z innej części kraju, Darfuru, wydostawały się pierwsze wieści o kolejnym ludobójstwie dokonywanym z błogosławieństwem tyrana.

Amerykańscy dyplomaci nie ukrywali, czego oczekują: albo sudański dyktator odetnie się od terrorystów i zgodzi się na rozmowy pokojowe z Południem, albo USA zaostrzy sankcje nałożone na Sudan i wspomoże SPLA.

Odwieczni wrogowie zaczęli więc ze sobą rozmawiać, chociaż za późno dla ponad dwóch milionów ofiar śmiertelnych i czterech milionów ludzi pozbawionych domów. Przy międzynarodowej mediacji i aplauzie w 2005 roku podpisano traktat kończący wojnę. Południe uzyskało autonomię i prawo do przeprowadzenia referendum niepodległościowego po upływie sześciu lat. Ten moment właśnie nadchodzi.

Oczekiwanie

Nowy pokój miał jeszcze silniejszy aromat nadziei. W centrum Dżuby, stolicy Południa, znajduje się ogromny cyfrowy zegar. Sekunda po sekundzie odlicza czas do 9. stycznia 2011 roku, dnia głosowania za lub przeciwko odłączeniu się od Północy. Gdy w połowie listopada rozpoczęła się rejestracja do referendum, przed punktami zapisu wyrosły długie, podekscytowane i rozgadane kolejki. - Miasto jest oblepione politycznymi plakatami: "Separacja=Pokój", "Ostatni pochód do Wolności", "Kocham Nowy Sudan" - opisuje reporter Sven Torfinn z "The New York Times".

Umowa z 2005 toku miała jednak wiele wad. Każda jej niedoskonałość wzmaga lęki, że wojna wybuchnie ponownie, rozszarpując nowonarodzoną wolność na strzępy.

Układ pokojowy zawarli tylko dwaj gracze: baszirowski Narodowy Front Islamski i Ludowy Ruch Wyzwolenia Sudanu (SPLM), polityczne ramię partyzantki Dinków. Oczekiwań innych grup, często uzbrojonych po zęby, nie brano pod uwagę. To w dużej mierze dlatego na Południu regularnie dochodzi do starć między różnymi rozczarowanymi murzyńskimi bojówkami.

Według badań London School of Economics, w zeszłym roku walki te zabiły 2500 osób i wypędziły z domów 350 tysięcy. W dalszym ciągu nie jest to więc stabilny obszar. - Co gorsza, SPLA okazuje się nie być w stanie rozwiązać problemu przemocy, ani politycznie, ani militarnie - ostrzega amerykańska organizacja humanitarna Enough Project.

Traktat pokojowy nie określił także dokładnego przebiegu granicy między Północą a Południem. I chociaż ta miała zostać wyznaczona już dawno temu, do dziś nic z tego nie wyszło. Złoża sudańskiej nafty leżą na styku obu regionów. Chartum i Dżuba chcą wyznaczyć podział tak, by zagarnąć jak najwięcej roponośnych terenów dla siebie. Prowadzi to do licznych spięć, często nawet padają strzały. W ostatnich tygodniach armie po obu stronach tymczasowej linii demarkacyjnej zostały postawione w stan gotowości. ONZ od razu otrzymało apele o zwiększenie liczby żołnierzy misji stabilizacyjnej UNMIS. Póki co "prośba jest rozważana".

Wielu obserwatorów obawia się, że w momencie sądu reżim al-Bassira nie dopuści do secesji, którą najpewniej wybiorą mieszkańcy Południa. Utrata dużej części pól naftowych to strata miliardów petrodolarów. Zgoda na pełny "rozwód" byłaby także ostatecznym przyznaniem się, że Północ przegrała wojnę, którą toczyła tyle lat.

Czarne scenariusze nasuwają się same. Tyran w Chartumie może zignorować wyniki referendum i zaatakować sąsiadów, sfałszować rezultaty głosowania albo w ostatniej chwili zmienić zdanie i w ogóle nie dopuścić do jego przeprowadzenia. Wtedy wrota piekieł znów otworzą się w Sudanie. Al-Baszir nieraz pokazywał, że nie boi się demonów, które z nich wypełzają.

Coś optymistycznego

Może być też inaczej. Wywierając presję na Północ, Zachód zmusił dyktatora do rozmów z SPLM. Międzynarodowa izolacja, sankcje gospodarcze i głosy potępienia połączone z groźbami uderzyły w Chartum na tyle, by islamiści ustąpili. Dziś zachodni politycy przyjęli taktykę słodkich słówek. Jeśli sudański rząd uszanuje wyniki referendum, będzie mógł liczyć na pomoc rozwojową, umorzenie części długów, zniesienie sankcji i unormowanie stosunków dyplomatycznych. Administracja Obamy zaproponowała nawet, że może usunąć Sudan ze swojej czarnej listy państw wspierających terroryzm. To zyski, które mogą skusić al-Baszira. - Wierzę, że porozumienie jest w zasięgu, jeśli będą działać z wyczuciem tak potrzebnym, by skorzystać z tej historycznej szansy - powiedział zajmujący się polityką zagraniczną. senator John Kerry.

Którą drogą pójdzie więc Sudan? Podzieli się na dwie części, czy znowu osunie w otchłań wojny? Odpowiedź poznamy niebawem, ale tym razem, jako społeczność międzynarodowa, możemy mieć na nią wpływ. Odliczanie już się zaczęło.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

_**Czytaj również blog autora: Blizny Świata!**_

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)