Ostre cięcia premiera
Donald Tusk był ostatnio jak lekarz, który informuje nas o ciężkiej chorobie bliskiej osoby. A to nie zawsze przysparza sympatii.
Przez emerytury pomostowe wyłysieję i stracę 15%, ale wezmę na siebie ten brud, którego inni nie chcieli dokończyć - usłyszeli prawie miesiąc temu z ust premiera Donalda Tuska uczestnicy posiedzenia Komisji Trójstronnej. Nie wiadomo tylko, jakie poparcie premier miał na myśli: notowania rządu czy poparcie dla Platformy Obywatelskiej. Bo w ostatnim sondażu poleciało jedno i drugie. Może nie na łeb, na szyję. Nawet nie o te 15%, ale jednak. Ani Donald Tusk, ani PO nie byli dotąd przyzwyczajeni do spadków notowań. Jeszcze nigdy różnica pomiędzy tymi, którzy dobrze oceniają premiera Tuska, a tymi, którzy są mu raczej niechętni, nie była tak niewielka. Choć nadal jeszcze prowadzą zwolennicy.
Tylko jaki jest powód tego – niewielkiego jeszcze (w porównaniu z połową listopada o cztery punkty) – spodku poparcia dla premiera? Czy spadek spowodowały szczere wypowiedzi sprzed prawie miesiąca, które kilka dni temu ujrzały światło dzienne? Raczej nie. Premier w ujawnionych nagraniach wypada raczej korzystnie, sprawia wrażenie zdeterminowanego szefa rządu, który jest w stanie zapłacić wysoką cenę za przeprowadzenie reform. Przecież na tych nagraniach Tusk mógł wypaść dużo, dużo gorzej. Choćby jak szef węgierskiego rządu Ferenc Gyurcsany. Dwa lata temu ujawniono nagrania, na których przyznawał się – na oczywiście zamkniętym partyjnym spotkaniu – do kłamstw wyborczych. Efekt? Wielodniowe demonstracje i tysiące Węgrów na ulicach.
Na ile jedna Tusk na posiedzeniu Komisji był szczery, a na ile ta determinacja była udawana, trudno powiedzieć. Jeśli nawet ją udawał, a w ostateczności nie poświeci tych 15%, zrobił to bardzo skutecznie. I raczej wzbudził sympatię. Paradoksalnie zaszkodzić mu mogło coś, co rządowi teoretycznie miało pomóc – przedstawianie planu kryzysowego dla Polski. Rząd i premier chcieli okazać troskę o losy kraju. Odbiór mógł być jednak inny: oto premier publicznie przyznaje się, że w Polsce jest kryzys. A jeśli nawet go jeszcze nie ma, to niedługo zapewne będzie.
To jak z lekarzem, który informuje nas o ciężkiej chorobie kogoś bliskiego, ale przedstawia też plan leczenia. Nie ukrywa, że będzie on ciężki, drogi i długotrwały. Ale przekonuje nas, że wszystko będzie dobrze. Pierwsza myśl jest taka: może nie jest tak najgorzej, może on się myli, może po prostu brakuje mu wiedzy i umiejętności żeby szybciej i łatwiej pokonać tę chorobę. Z reguły zaczynamy wtedy szukać wsparcia u innych lekarzy. Podobnie jest w polityce. Premier przyznał, że Polskę czeka kryzys, a walka z nim będzie długa i nie uda się uniknąć ofiar. U ludzi, którzy właśnie boją się o swoją niewielką firmę, bądź po prostu o pracę, nie mógł w ten sposób wzbudzić sympatii. Wzbudził raczej strach, a to nie pomaga w zdobywaniu poparcia.
A że Tusk równa się PO, spadło też (delikatnie) poparcie dla Platformy. Przewaga nad Prawem i Sprawiedliwością wyraźnie się zmniejszyła. I to jest najlepsza nauka dla PiS. Poparcie dla partii Jarosława Kaczyńskiego rośnie wtedy, kiedy wszyscy jej liderzy z prezesem na czele po prostu siedzą cicho. No i prezydent już bardziej myślał o spotkaniu z japońskim cesarzem, niż o kolejnych małych wojenkach w kraju.
A co dalej? Właśnie zaczęło się kolejne posiedzenie Sejmu, za kilka dni zbiera się tzw. komisja naciskowa, a prezydenta wraca z dalekiej Azji. Wszystko więc jest możliwe.
Grzegorz Sommer, dziennikarz "Newsweek Polska", specjalnie dla Wirtualnej Polski