PolskaOstatni rewolucjoniści

Ostatni rewolucjoniści


Kuroń, Modzelewski - jako pierwsi dokonali analizy systemu PRL i napisali scenariusz jego rozbicia. To wszystko się spełniło.

26.03.2010 | aktual.: 26.03.2010 11:09

Prof. Andrzej Friszke

Rozmawia Robert Walenciak

- Zacząłem pańską książkę o Kuroniu, Modzelewskim i komandosach tradycyjnie - od przeglądania zdjęć. Jacy oni byli młodzi...

- W roku 1965, kiedy napisali swój "List otwarty", Kuroń miał 31 lat, Modzelewski 28.

- Pisząc go i kolportując, wiedzieli, że pójdą za to do więzienia. Na kilka lat. Weszli w to z pełną świadomością.

- Motywacja do aktywności była większa niż strach czy obawa przed więzieniem. Ale pamiętajmy, z jakich środowisk się wywodzili. Z rodzin socjalistycznych, komunistycznych, gdzie więzienie za działalność polityczną było częścią życiorysu. Kuroń pisał w "Wierze i winie", że ojciec wielokrotnie mu mówił: "Synku, jak będziesz w więzieniu, to...". Tak samo Modzelewski wyrastał w środowisku, gdzie więzienie było wpisane w biografię.

- Dziadek Kuronia był bojowcem w Organizacji Bojowej PPS, brat dziadka również, ojciec w roku 1920 poszedł na front na ochotnika, potem brał udział w powstaniu śląskim, był w PPS, potem w Armii Krajowej. Dziadek Modzelewskiego to działacz mienszewików, więzień caratu, potem łagiernik, ojciec - łagiernik, ojczym to działacz rewolucyjnej lewicy, choć zarazem żołnierz w wojnie 1920 r., potem oczywiście sanacyjny więzień... Kuroń przyznał, że jak mu pierwszy raz założyli kajdanki, to "odczuł wzruszenie".v - Takie to były środowiska. Jest to moment, kiedy człowiek musi się sprawdzić. Panowanie nad sobą, nad emocjami, nad strachem. Kuroń i Modzelewski świetnie się sprawdzili w prawdziwie dramatycznej sytuacji uwięzienia. To była próba charakteru, musieli zapłacić wysoką cenę za swoje poglądy, postawę. Siedzieli w tej dekadzie prawie sześć lat.

- Jakkolwiek by to zabrzmiało - za sprawę robotniczą.

- Bo tak myśleli - w kategoriach klasy robotniczej, jej wyzwolenia od ucisku, jej wolności, jej praw.

- Czy byli ostatnimi rewolucjonistami w tej sztafecie jeszcze z roku 1905, czy też pierwszym ogniwem "Solidarności"?

- I to, i to. Niewątpliwie byli ostatnimi rewolucjonistami. W programie, który był przeznaczony do kolportażu jako tajna broszura, a który nie poszedł do kolportażu, bo w listopadzie 1964 r. bezpieka go skonfiskowała, jest to wprost powiedziane. Tam był rozdział - nie ma go w "Liście otwartym" - który się nazywał "Co robić?". To instruktaż, jak budować nielegalną organizację, jak budować strukturę podziemnych kółek, jak walczyć i przygotowywać się do działania strajkowego itd.

- Propagandyści partyjni zarzucali im, że są lewakami, trockistami...

- Więc skąd ich spór z Ludwikiem Hassem, który był prawdziwym trockistą? Problemem nie był szyld. W latach popaździernikowych ludzie, którzy identyfikowali się z tradycją ruchu komunistycznego, ruchu robotniczego, ale radykalnie odrzucali stalinizm, szukali takich nawiązań, które by uniemożliwiały powrót do stalinizmu. Żeby zachować pewne pryncypia ideologii, ale żeby nie służyła ona temu, czemu służył stalinizm - zbrodni, dyktaturze, terrorowi. W związku z tym szukano w różnych kierunkach rewizji dotychczasowych zasad. Przy czym rewizjonizmy były różne. Rewizjonizm Leszka Kołakowskiego polegał na rewidowaniu przekonań marksistowskich w kierunku filozofii liberalnej świata zachodniego. A rewizjonizm Kuronia i Modzelewskiego polegał na szukaniu w tradycji ruchu rewolucyjnego tego ogniwa, gdzie ten ruch jeszcze był wolny od stalinowskiej skamieliny. Sięgali więc wstecz, a potem - już nie tylko wstecz. Zwracali się ku myśli o rewolucji Róży Luksemburg, także w kierunku Trockiego, ale również współczesnej lewicy
zachodniej.

Dzieci Października

- Nie działali w społecznej próżni. Na Uniwersytecie Warszawskim popaździernikowa atmosfera wciąż nie wystygła. Dyskusje nad "lepszym socjalizmem" wciąż się toczyły, przyciągając najwybitniejsze jednostki.

- Rok 1956, jego atmosfera, pewna dynamika, w gruncie rzeczy przypominał czas "Solidarności". Te ciągłe dyskusje, ogromne zbliżenie ludzi, poczucie wspólnoty...

- Wspólne doświadczenie pokoleniowe.

- To wiele znaczyło, jeśli się było razem w takim ruchu. To jest doświadczenie środowiskowe ludzi z 1956 r., z okresu "Po prostu", Października, zakładania organizacji studenckiej. Wszyscy są właściwie z tego samego pokolenia - Pomian, Kuroń, Modzelewski, Garlicki, Marody... Lekko starszy Kołakowski, ale to nie jest kosmiczna odległość. Wtedy nawiązały się więzi na całe życie.

- Mówi pan o roku 1956 jako wielkim wydarzeniu, podobnym czasom "Solidarności". Zastrzegając przy tym, że aby dobrze zrozumieć tamte czasy, trzeba pamiętać cały kontekst wydarzeń. Pamiętam, że gdy rozmawiałem z Lechosławem Goździkiem, zapytałem go, co ludzi hamowało. Spojrzał wtedy na mnie ze zdumieniem i cicho powiedział: "No, przecież wszyscy pamiętaliśmy powstanie warszawskie...". No przecież! Ono było ledwie 12 lat wcześniej!

- A co to jest 12 lat! Wszyscy pamiętali powstanie warszawskie, ale nie tylko. Bo przecież kilka dni później były Węgry. Ten ruch, jeśli patrzeć na jego dynamikę, osiągnął apogeum w październiku 1956 r. A później rozładowywał się bardzo długo. Ten ruch był poparciem dla Gomułki. Nie był przeciwko władzy, tak w ogóle. Był za zmianą władzy, z nadzieją na Gomułkę. A dlaczego się samoograniczał? Ledwie 10 dni od VIII Plenum, 4 listopada, mamy rosyjskie czołgi w Budapeszcie. I to już uzmysławiało, że są pewne granice. Kard. Wyszyński, po wyjściu z więzienia, gdy przychodziły do niego różne delegacje i mówiły: a może założyć partię chadecką, a może wystąpić o to czy o tamto, wszystkim odpowiadał: nie, nie występujemy, spokojnie. A w styczniu wezwał do głosowania w wyborach. Przecież nie dlatego, że mu się podobał system czy Gomułka, tylko chciał uspokoić, obniżyć poziom emocji. Bał się, żeby nie doszło do wybuchu powstania. Bo Jałta jest Jałtą. To zresztą była stała linia Kościoła.

Marksizm, który się spełnił

- Jeżeli przeczytamy "List otwarty", zobaczymy, że jest tam krytyka PRL, ale z pozycji lewicowych. Z prawicą to nie ma nic wspólnego. Dlaczego więc ci ludzie awansowali na głównych wrogów ustroju?

- Nie można mistyfikować, jak często u nas się robi, że spór szedł o orientację ideową. Nie, spór nie szedł o orientację ideową, czy ktoś jest lewicą, a ktoś prawicą. Spór szedł o sposób zorganizowania państwa i dyktaturę. W tym sensie ludzie prawicy, np. ludzie z kręgu PAX, mogli być w obrębie systemu akceptowani, choć nie na wysokich stanowiskach, a ludzie o poglądach lewicowych, ale krytykujący i zwalczający dyktaturę, byli wrogami. "List otwarty" to był rodzaj nelsona, który został założony temu systemowi. Za pomocą metodologii opisywania zjawisk społecznych, których uczono na zajęciach marksistowskich, oni wykazali, że jest to system sprzeczny z wartościami, które komunizm deklaruje. Jest po prostu dyktaturą biurokracji nad społeczeństwem. Oni dokładnie opisali system nomenklatury, system, w którym nie ma wolności dyskusji, wolności wyborów, cała gospodarka jest we władaniu niepodlegającej kontroli biurokracji, opisali mechanizm podejmowania decyzji gospodarczych i stałej przewagi przemysłu ciężkiego
nad lekkim. I doszli do wniosku, że to musi się zakończyć krachem. Rewolucją. Nie wiem, czy ruch "Solidarności" można nazwać rewolucją, ale tak czy inaczej był on tym, co przewidywali - buntem robotników przeciwko istniejącemu systemowi. Taka perspektywa nie była w latach 60. oczywista - bo mówiono o innych warstwach, które pobudzą ruch sprzeciwu, ruch zmian - inteligencji, studentach, menedżerach. A oni powiedzieli: robotnicy. Więc na pytanie, czy było to pierwsze ogniwo "Solidarności", trzeba odpowiedzieć: tak.

- Ale list nie trafił do środowisk robotniczych. Oni nie przebili się do robotników.

- Nie mogli. Mieli wyobrażenie robotników oparte na wyobrażeniu Żerania 1956 r., czyli bardzo szczególnego środowiska robotniczego, świadomego, mającego świetnych przywódców, takich jak Lechosław Goździk. Przeciętny robotnik w tamtym czasie był inny. Poza tym "List otwarty" nie był broszurą propagandową. Oni mieli ambicję napisania czegoś poważniejszego, co nie byłoby łatwe do zlekceważenia. Szli więc w kierunku pogłębionej analizy. W której zresztą uczestniczyli i inni. Stanisław Gomułka, Marek Żelazkiewicz, Benedykt Tejkowski, który później ewoluował w strasznym kierunku... Okazało się, że napisanie wspólnego programu w takim gronie nie jest możliwe. Napisali więc we dwóch. Tak powstała broszura, bardzo trudna w lekturze. Ale która była później punktem odniesienia.

- Stąd później Komitet Obrony Robotników, Wolne Związki Zawodowe, ten kierunek polityczny.

- O tym piszę w następnej książce...

Partia nie wiedziała, co z nimi zrobić

- Jak kierownictwo partii odebrało list? Była tam dyskusja? Czy zlekceważyli?

- Ani nie było dyskusji, ani nie zlekceważyli. Przed "Listem otwartym" był memoriał, który Kuroń z Modzelewskim przygotowali. To był listopad 1964 r. - zanim memoriał powielono, został przez bezpiekę skonfiskowany.

- Później ten memoriał Modzelewski odtworzył praktycznie z pamięci. I tak powstał "List otwarty"...

- To było możliwe, bo oni mieli to przedyskutowane na wszystkie możliwe strony, mieli to na świeżo w głowie. Więc w listopadzie 1964 r. bezpieka skonfiskowała memoriał, zrobiła kopie i te kopie trafiły do czołowych osób w państwie, w tym do Gomułki. Trafiły też do kierownictwa prokuratury, która wszczęła śledztwo. I powstały ogromne kontrowersje między organami władzy. Najbardziej zajadła była prokuratura, która uważała, że trzeba wytoczyć śledztwo, proces, argumentując, że jest to "najdojrzalszy program grupy antypaństwowej od wielu lat". MSW zajmuje niejednoznaczną postawę. Natomiast kierownictwo partii w zasadzie nie chciało. To było wyraźnie dla nich niewygodne, oni proponowali poprzestać na karach partyjnych i administracyjnych. Na wyrzuceniu z pracy.

- To w tamtym czasie było dotkliwą karą.

- To jest spora kara, chociaż nie oznaczała, że wyrzuca się człowieka na ulicę. Przewidziano, że Modzelewski pójdzie pracować do archiwum. Dlaczego tak? Myślę, że to był dla liderów PZPR pewien problem, że to jednak była Polska popaździernikowa, gdzie akcentowano problem wolności dyskusji w obrębie partii. Po drugie, ten reżim nie chciał mieć więźniów politycznych, a na pewno nie takich, którzy są lewicowcami. No i to byli ludzie, którzy byli dziećmi establishmentu. Modzelewski był synem ministra spraw zagranicznych, Gomułka pamiętał go jako chłopca...

- Kuroń z kolei miał w partii przyjaciół, jeszcze z czasów ZMP... I to na coraz lepszych stanowiskach.

- Kuroń był czołowym działaczem harcerstwa. W związku z tym znają go też przywódcy harcerstwa. Jego dobrym znajomym był Józef Kępa. Opisuję to - było to jeszcze przed "Listem otwartym", wcześniej, kiedy Kuroniem już zaczęła się interesować bezpieka. I przedłożyła ona materiały, że Kuroń w dyskusji negatywnie wyraża się o ZSRR i o partii. Kępa dostał taki donos. I co zrobił? Zawołał Kuronia do siebie i go objechał, i pokazał mu, co na niego mają. Dla Józefa Kępy (wówczas sekretarza KW PZPR w Warszawie - red.) w roku 1963 lojalność wobec kolegi była ważniejsza od lojalności wobec instancji, bezpieki. To oczywiście się kończy po upublicznieniu "Listu otwartego".

- Ale gdyby listu nie było...

- Myślę, że i Kuroniowi, i Modzelewskiemu rzecz by się upiekła. Bezpieka, konfiskując memoriał, pokazała im, że wszystko wie, że trzyma rękę na pulsie. Gdyby wtedy powiedzieli: no dobra, próbowaliśmy, nie wyszło, odpuszczamy...

Ale oni nie odpuścili, napisali "List otwarty", wiedząc na sto procent, że pójdą za to siedzieć.

- I nie stracili rezonu. Od pierwszego momentu aresztowania to widać. Że nad sprawą panują, że mają wszystko przemyślane. Zachowują się podobnie - musieli więc mieć to przegadane. Odmawiają zeznań, Modzelewski zastrzega, że w ogóle nie będzie mówił o osobach trzecich. Zresztą chwilę po złożeniu wyjaśnienia - tak, jesteśmy autorami tego listu - milkną.

- Skąd bezpieka wiedziała o ich działaniach?

- Bezpieka wprowadziła agenta do grupy, która układała program. Agent ten, Andrzej Mazur, miał piękną przeszłość. Był synem działacza harcerskiego, przedwojennego. W czasie wojny był w Szarych Szeregach, walczył w powstaniu warszawskim. Po wojnie też miał opozycyjne epizody, w końcu próbował uciec z Polski, został złapany, siedział w więzieniu stalinowskim. Tam prawdopodobnie został złamany. Po wyjściu z więzienia redagował pisma harcerskie. Pracował w Głównej Kwaterze Harcerstwa. I tam poznał Kuronia. Był jednym z największych agentów w historii PRL. To był agent nad agentami, jego działalność sięga aż czasów stanu wojennego. Mazur został skierowany do inwigilacji Kuronia, co do którego bezpieka podejrzewała, że coś knuje, że ma poglądy nie takie, jak trzeba. I rzeczywiście, Mazur w rozmowach z Kuroniem dowiedział się, że myśli on o powtórzeniu Października, zastanawia się, jak ukształtować elity opozycyjne. Mazur znalazł się też w kręgu, w którym dyskutowano program, i donosił z każdego spotkania bardzo
obficie.

Drugie pokolenie - komandosi

- A udało się wprowadzić agenturę do grupy komandosów, młodych wychowanków Jacka Kuronia i ich przyjaciół? Do następnego pokolenia?

- Nie udało się. To był krąg przyjaciół, nieraz jeszcze ze szkoły średniej, i wprowadzić do takiego kręgu kogoś z zewnątrz jest bardzo trudno. SB próbowała to robić, ale skończyło się to porażką.

- To środowisko wybrało pewien sposób życia. Oni przecież nie mieli świadomości, że skończy się komunizm. Co ich napędzało, że wybrali takie życie, a nie inne?

- Mam o tyle ułatwione postrzeganie tego środowiska, że ja tych ludzi znam. I to nie od pięciu lat, tylko - przynajmniej niektórych - od 30 lat. Obserwowałem ich zachowania, postawy, jeszcze w latach 70., jeszcze przed "Solidarnością".

- Nie była to wielka grupa.

- Nie był to ruch masowy. To było dość zamknięte środowisko, liczące w Warszawie ok. 100 osób. Na średnim bankiecie wszyscy by się zmieścili. A co ich napędzało? Pewne lekceważenie realiów życia codziennego, lekceważenie myślenia w kategoriach własnej kariery, stabilizacji. To, o czym ludzie zazwyczaj myślą - dostać mieszkanie, dobrą pracę, wyjechać na urlop - to nie było dla nich ważne.

- A co było ważne? Żeby obalić system?

- Nie wierzyli, że obalą system. Oczywiście dyskutowano o zmianach, toczyły się dyskusje o tym, co będzie, zastanawiano się, co zrobić, żeby wyjść na zewnątrz, żeby wymusić zmiany. Ale to było życie w pewnej niszy. Nadrzędne było to, że robimy to, co uważamy za słuszne. Mówimy prawdę i postępujemy zgodnie z nią, nie przyginamy karku, mimo że za to przyjdzie nam dostać po głowie.

Czy można zarazić odwagą?

- A reszta społeczeństwa?

- Bywało różnie, to się zmieniało. Inaczej było w latach 60., 70., inaczej w latach 80. Do 1976 r. to była grupa otorbiona. Przed Marcem to też nie było duże środowisko. Liczyło kilkadziesiąt osób, było dość zamknięte. Znajomi ze szkoły średniej, ze studiów, z akademika. Co zresztą potem ułatwiało atak na nich w Marcu.

- Atak się powiódł? Różnie przeszli czas aresztu, przesłuchań.

- 20-letnie dzieci... Jedni się sprawdzili, drudzy tę próbę charakteru przegrali. Ale nabrali doświadczeń. I przecież najważniejsze było, jak zachowali się później, za drugim razem, jakie wyciągnęli wnioski. Ta ich buntownicza postawa miała charakter zaraźliwy. Zarażała innych do nonkonformizmu i bardziej zdecydowanych działań.

- Przełamywała charaktery.

- W sytuacji, kiedy powstał ruch, inni się przyłączali. Oni ośmielali innych. Sam przez to przechodziłem, więc wiem, jak to działa. To był taki sposób bycia, który wymuszał określone zachowanie. Albo się człowiek wycofywał, zrywał kontakty, albo się dostosowywał. To był test, kto w tobie zwycięży, odważny czy tchórz. Nie podpiszesz - stchórzyłeś. I inni to widzą. Podpiszesz - zachowałeś się, jak trzeba, chociaż za to możesz zapłacić. To było łamanie wewnętrznego strachu, który tkwił w każdym. I to, w perspektywie dłuższego etapu, myślę o czasach KOR-owskich, zmieniało i poszerzało perspektywę. Ludzie na coraz więcej się odważali. Zaczęli uważać, że mają należne im prawa i będą się o nie upominać, więcej, będą z nich korzystać, mimo szykan i represji. A to już był krąg kilkuset osób.

- W ponadtrzydziestomilionowym kraju...

- Ale za chwilę weszli w środowisko robotnicze. I się rozlało.

- Najpierw mamy więc dwóch buntowników, potem jest grupa komandosów, następnie z tego tworzy się KOR.

- To wszystko powoli pęcznieje. To była grupa w opozycji najaktywniejsza i najbardziej atakowana w propagandzie. Oficjalnie i w różnych broszurach. To był wróg absolutny.

- Dlaczego absolutny?

- Bo był skuteczny. Na różnych poziomach. Najpierw był skuteczny w 1968, 1969 r., mimo różnych załamań. Kuroń i Modzelewski pozostali niezłomni, mimo że zostali skazani. Bo jakaż była logika systemu - on musiał takiego buntownika doprowadzić do samokrytyki albo moralnego rozpadu - żeby obciążył kolegów, posypał się. Wtedy byłby skończony jako przywódca. Natomiast w przypadku Modzelewskiego, Kuronia, Michnika, Kuczyńskiego, Aleksandra Smolara, Lityńskiego, Blumsztajna, oni przeszli przez więzienie tak, że można ich było opluwać, ale nie można ich było pokazać jako słabych, że się zaparli, że kogoś wsypali. Oni przeszli przez więzienie suchą nogą i w związku z tym ich autorytet po wyjściu na wolność jeszcze wzrósł.


Prof. Andrzej Friszke - historyk, prowadzi badania nad historią PRL oraz opozycją demokratyczną tamtych czasów. Napisał m.in. "KOR. Ludzie-działania-idee" (wydana pod pseudonimem Witold Wolski), 1983, "O kształt Niepodległej", 1989, "Opozycja polityczna w PRL 1945-1980", 1994, "Polska Gierka", 1995, "Polska. Losy państwa i narodu 1939-1989", 2003, "Solidarność podziemna 1981-1989" (red.), 2006. Najnowsza jego książka, "Anatomia buntu, Kuroń, Modzelewski i komandosi", jest pierwszą częścią biografii politycznej Jacka Kuronia i jego środowiska.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)