"On załatwiał się na dywan i grillował na balkonie"
Kiedy weszło się do mieszkania Prosiaka, miało się wrażenie, że lokator codziennie wypróżnia się na dywan. Prosiak wyprawiał swawole, przez całą dobę co pięć minut wybuchał histerycznym hollywoodzkim śmiechem, spraszał gości w środku tygodnia o czwartej nad ranem, z którymi hasał do świtu na balkonie rozpalając grilla i rzecz jasna śmiejąc się bezustannie, by było im wesoło. Prosiak był moim sąsiadem, okazało się, że jest bardzo inteligentny - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
31.01.2011 | aktual.: 07.02.2011 11:05
Swego czasu Europejczycy dotąd uciekali do Ameryki, aż powstała Ameryka. Teraz jest odwrotnie i Amerykanie jeżdżą do Europy, by szukać pracy oraz korzeni, a także zaznać swobody obyczajów, która w Stanach jest podobno zakazana i wszyscy mieszkańcy tego kraju, którzy nie są wystarczająco bogobojni, dostają wyrok w postaci przymusowej banicji na stary kontynent. Dla odmiany z Europy jeździ się teraz do Stanów na tanie zakupy.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Jeszcze do niedawna w Irlandii pielgrzymka do Ameryki była synonimem raju i ogólnego zbawienia natury finansowej, zaś samych Amerykanów uważano za chodzące portfele i wszechmocnych wybawców z każdego utrapienia. Dziś sytuacja uległa zmianie i wyżej wymienieni zaczęli mieć w Ameryce kłopoty, od kiedy ich ojczyzna została epicentrum światowego kryzysu. Doszło do tego, że amerykańscy maklerzy giełdowi zaczęli rozwozić pizzę, co jak dotąd było atrakcją zarezerwowaną wyłącznie dla zdobywców zielonej karty, zaś niedorzeczny pomysł rzecznika rządu PRL Urbana, który proponował wysłanie śpiworów amerykańskim bezdomnym, nagle stał się zupełnie do rzeczy. W Irlandii dla odmiany nastał był zupełnie nieoczekiwany dobrobyt, i nawet kiedy Irlandczycy równie nieoczekiwanie spieprzyli go fachowo w ciągu dwóch sezonów, jego podzwonne wciąż stawia ich kraj w zadziwiająco dobrym położeniu. I tak oto po raz pierwszy w historii Amerykanie wyjeżdżają na saksy do Irlandii.
Po ulicach Dublina plączą się zatem szwadrony Amerykanów, poszukujących sensu życia, prawdziwej kawy, śladów po dziadku oraz jakiejś porządnej roboty, którą z reguły bez problemu dostają. W tych stronach ciągle żyje pokolenie, dla którego sama nazwa "Stany Zjednoczone" rozpływa się w ustach jak najlepszy gatunek czekolady, podobnie zresztą jak w Rzeczpospolitej.
Jako wierny fan amerykańskiego akcentu, koszul z demobilu i tamtejszej kontrkultury, której już nie ma, wyławiam Jankesów z tłumu szybciej niż google i altavista, toteż przez lata zdołałem spotkać całkiem pokaźne grono przybyszów zza wielkiej wody. Niektórzy niestety potwierdzali sobą brutalny stereotyp nieokrzesanego Amerykańca, który w Ameryce występuje jako brutalny stereotyp Polaczka. Ich pojęcie o Polsce nie wykraczało poza znajomość słowa "kiełbasa", co usiłowałem zaliczać im na plus, ponieważ sami byli w kształcie kiełbasy i mieli równie wysokie IQ.
Z powodu różnic kulturowych nie zawieraliśmy zatem bliższych znajomości. Inni ku mojemu zdziwieniu byli skrajnym przeciwieństwem tego stereotypu i starali się być tak bardzo niemiecko-szwajcarscy w ogólnym obyciu, że wprawiało to w zakłopotanie samych Niemców i Szwajcarów. Jeszcze inni byli zupełnie równymi gośćmi i po stokroć dziękuję Stwórcy Wszechświata za to odkrycie, ponieważ do tej pory myślałem, że tacy Amerykanie występują tylko w filmach Woody Allena albo Kevina Smitha i w przyrodzie się ich nie spotyka.
Trzech dublińskich Amerykanów niewątpliwie zasługuje na dokładniejsze uwiecznienie w tej opowieści, ponieważ wpisali się zasadniczo w różne etapy mojej zagranicznej tułaczki.
Pierwszy z nich miał na imię Wayne i pracował w radiu dla emigrantów, w którym i ja udzielałem się przez chwilę po przybyciu do Irlandii. Był to dość mało zabawny okres w moim życiu, ale muszę przyznać, że Wayne utlenił z niego skutecznie wszystkie niewesołe elementy. Jego wiedza o Polsce opierała się o fakt, że pochodził z Warszawy w stanie Indiana. Ja też pochodziłem z Warszawy, w stanie Bulanda, szybko więc zostaliśmy kolegami. Z wyglądu przypominał nadmuchanego bobra na ostrym kacu, więc pasjami opowiadał na antenie, że wygląda jak młody Elvis Presley, licząc na przychylność płci pięknej. Niestety zrażał do siebie kobiety swoim wyszukanym poczuciem humoru. Potrafił robić sobie jaja nawet ze świętej rodziny, a robił to w sposób przy którym Monty Pythona i Little Britain można uznać za mdły lajcik. W młodości był zdeklarowanym hardkorowcem, który utył i przestał nosić glany, ale zatrzymał sobie mentalność oraz tatuaże. Prowadziliśmy razem program nocny w piątki i Wayne, obawiając się że nikt w Dublinie nie
słucha radia w piątek w nocy, dla zachęty ogłaszał adekwatne tematy wieczoru. Pewnego razu zarządził całonocną dyskusję o rzyganiu na chodnik, a także o tym, ile kto widział rzygów tej nocy i na którym chodniku. Jedna ze słuchaczek sapiąc do słuchawki nie przestawała kadzić mu, jak nie może przez niego spać, bo tak pięknie gada o tych rzygach, a także jak piękny musi być on sam, skoro wygląda przecież jak Presley. Była to moja znajoma, która niniejszym również uczyniła trochę dobrego w życiu Wayne’a, utwierdzając go w przekonaniu, jak bardzo jest uwielbiany. Facet popadł w samozachwyt i z tego co wiem, jak dotąd nigdy się przed nim nie wygadaliśmy. Kolejny istotny Amerykanin, który zasłużył sobie na uwiecznienie w tej historii, nazywa się Bruce i wyglądem przypomina Ludwika Waryńskiego z zabytkowej stówki, przez co ludzie często mają wrażenie, że jest poetą. Trafiłem na niego przez przypadek w pracy, kiedy przesiedlono mnie z jednego piętra na drugie. Nawet go nie uprzedzili, że obok będzie siedział
barbarzyńca z Bulandy, lecz wykazałem się przyjaznym nastawieniem, jako fan akcentu i kontrkultury, o czym była już wcześniej mowa, przez co szybkośmy się dogadali. Bruce pochodzi z Florydy, z której wywiało go z nieznanych mi dotąd przyczyn. Był kiedyś w wojsku, ale mu przeszło, choć do dzisiaj z niejaką pasją rozprawia o wyższości kałasznikowa nad M-16A1, aczkolwiek jak mówi, to względna teza, bo to pierwsze lepiej bije, a to drugie jest celniejsze. Jest to również jedyny znany mi obywatel USA, który czytywał Vonneguta, a także przede wszystkim wie, kto to był Kurt Vonnegut. Bruce i ja należymy do ludzi uważających, że chcieliby mieszkać w Paryżu, ale tylko wygrawszy uprzednio na loterii, ze względu na paryskie ceny. Jesteśmy niegroźnym gatunkiem, który mozolnie uczy się francuskiego, katuje uszy Gainsbourgiem, wsuwa pleśniowe sery i ratuje się przed rzeczywistością wygadując największe głupoty pod słońcem, którego nie ma w Irlandii za wiele. Podobnie jak inni jego krajanie, Bruce też nie wiedział dotąd za
wiele o Polsce, ale muszę przyznać, że z zapałem nadrabia te zaległości. Kiedyś zapytał mnie z przerażeniem w oczach: - Czy to prawda, że u was jeden człowiek może wypić naraz sześć butelek wódki?
Była to bezcenna wiedza, którą posiadł w Dublinie od napotkanego Polaka. Zapoznał się też oczywiście ze wszystkimi intonacjami słowa "k**wa” i chciał wiedzieć, czy to otwiera w Bulandzie wszystkie drzwi. Zaproponowałem, żebyśmy jednak porozmawiali o pleśniowym serze.
Być może kiedyś wymiecie nas do Paryża. Nie będę miał nic przeciwko temu, żeby wymiotło mnie dokądkolwiek, jeśli tylko zostanę w takim towarzystwie.
Trzeci z nich nazywał się Prosiak, ponieważ nie mam pojęcia jak nazywał się naprawdę. Zdobył ten pseudonim dzięki zamiłowaniu do nieporządku, resztą "nieporządek" to nieuczciwy eufemizm. Kiedy weszło się do mieszkania Prosiaka, można było odnieść wrażenie, że lokator codziennie wypróżnia się na dywan. Byliśmy długo sąsiadami, jak nie przymierzając Paweł i Gaweł: Prosiak na górze, ja na dole. Prosiak oczywiście wyprawiał swawole, żeby było wedle kanonu. Był bardzo wesołym gościem. Przez całą dobę co pięć minut wybuchał histerycznym hollywoodzkim śmiechem, który w Polsce występuje tylko u palaczy marihuany. Spraszał gości w środku tygodnia o czwartej nad ranem, z którymi hasał do świtu na balkonie, rozpalając grilla i rzecz jasna śmiejąc się bezustannie, by było im wesoło. Inni sąsiedzi bardzo lubili Prosiaka i nasyłali na niego służby porządkowe, a jedna starsza pani z dołu, która lubi się przyczepić (one są w każdym kraju), zaślepiona chęcią odwiedzenia Prosiaka pewnej nocy pomyliła piętra i zaczęła dobijać
się do moich drzwi.
Przez dłuższy czas nie spotkałem tego człowieka osobiście. Pewnego dnia natrafiłem na ofertę wynajmu mieszkania, które było w tej samej cenie i miało więcej pokoi. Okazało się, że jest piętro wyżej: był to Prosiak. Złożyłem mu więc wizytę, dzięki której on zyskał swój pseudonim, a ja nowy dom. Przedzierając się przez skarpety, kable od komputerów i puste butelki, dotarłem wewnątrz do samego Prosiaka, który okazał się studentem sztuk pięknych i bardzo inteligentnym człowiekiem, wywodzącym się z San Francisco. Mimo to w każdym pomieszczeniu, oprócz skarpet, kabli i pustych butelek, miał po jednym telewizorze, zaś w sypialni trzymał zapasową pralkę. Wyprowadzka zajęła mu trzy tygodnie i wymagała odmalowania łazienki, w której wolę nie myśleć co wyprawiał, ale przyznaję, że po usunięciu tego bajzlu lokal okazał się naprawdę przestronny, wygodny i estetycznie urządzony. Mieszkam w nim do dziś.
Nigdy nie byłem w Stanach Zjednoczonych. Wyobrażenie o Ameryce usiłowałem konstruować na podstawie filmów amerykańskich, które wahały się między Jimem Jarmushem a "Błękitnym Gromem", powodując poważny dysonans poznawczy. Dziś, kiedy Irlandia kursuje na weekendy do Niu Jorku z pustymi walizkami, które wracają pełne niujorskich ciuchów, nachodzi mnie ochota zobaczyć co to za wynalazek, ta cała Ameryka. To musi być odjazdowy kraj, skoro pochodzą z niego Wayne, Bruce i Prosiak. No i ta kontrkultura, której już nie ma.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński