HistoriaObóz w Berezie Kartuskiej - relacja Stanisława Mackiewicza

Obóz w Berezie Kartuskiej - relacja Stanisława Mackiewicza

Bicie, upokorzenia i załatwianie potrzeb fizjologicznych na rozkaz - w takich warunkach przetrzymywano więźniów politycznych w II RP. Kulisy funkcjonowania "miejsca odosobnienia" wzorowanego na niemieckich obozach sprzed II wojny światowej, opisał więzień z Berezy Kartuskiej - Stanisław Mackiewicz. Został uwięziony za krytyczne wobec władz sanacyjnych poglądy, prezentowane w wydawanym przez niego "Słowie Wileńskim".

Obóz w Berezie Kartuskiej - relacja Stanisława Mackiewicza
Źródło zdjęć: © Budynek dawnego więzienia w Berezie Kartuskiej | Wikimedia Commons

25.02.2015 18:16

Bicie, upokorzenia i załatwianie potrzeb fizjologicznych na rozkaz - w takich warunkach przetrzymywano więźniów politycznych w II RP. Kulisy funkcjonowania więzienia wzorowanego na niemieckich obozach sprzed II wojny światowej, opisał więzień z Berezy Kartuskiej - Stanisław Mackiewicz. Został uwięziony za krytyczne wobec władz sanacyjnych poglądy, prezentowane w wydawanym przez niego "Słowie Wileńskim".

Latem 1934 r. w położonej na Polesiu Berezie Kartuskiej władze sanacyjne utworzyły obóz, zwany oficjalnie "miejscem odosobnienia". Funkcjonował on do połowy września 1939 r. Jego organizacja i reżim w nim panujący wzorowane były na niemieckich obozach koncentracyjnych. Więziono tam zarówno przeciwników politycznych dyktatury piłsudczyków, jak i członków tzw. organizacji wywrotowych, tj. komunistów, przestępców kryminalnych czy gospodarczych.

Pretekstem do utworzenia obozu było zamordowanie przez Hryhorija Maciejkę, terrorystę z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego, 15 czerwca 1934 r. przy ulicy Foksal w Warszawie. W istocie jednak powstanie obozu w Berezie było kolejnym etapem umacniania dyktatury obozu sanacyjnego. Dowodem jest to, że pierwszymi więźniami Berezy nie byli wcale Ukraińcy z OUN, ale młodzi polscy patrioci z szeregów opozycyjnego wobec piłsudczyków Stronnictwa Narodowego i ONR-OP. W kolejnych latach do obozu trafiali OUN-owcy, ludowcy, komuniści i przestępcy.

Publicysta w obozie

W dniu 24 marca 1939 r. bramę obozu w Berezie przekroczył, eskortowany przez policjantów, Stanisław Cat-Mackiewicz. Był wyśmienitym publicystą i wydawcą jednego z najlepszych dzienników międzywojennej Polski - "Słowa Wileńskiego". Mackiewicz, wielbiciel Józefa Piłsudskiego i jego polityki, przez lata związany był z obozem sanacyjnym. Jako poseł BBWR uzasadniał nawet konieczność istnienia Berezy racją stanu - z powodu zagrożenia Polski ze strony ukraińskich sabotażystów i komuny. Po śmierci Józefa Piłsudskiego drogi Mackiewicza i obozu władzy zaczęły się rozchodzić. Kierowane przez niego "Słowo" nie szczędziło krytyki polityce obronnej i zagranicznej "sanatorów". To właśnie krytyczne artykuły Stanisława Mackiewicza pod adresem władzy przyczyniły się do uwięzienia go w Berezie Kartuskiej. Przebywał tam od 24 marca do 8 kwietnia 1939 r.

Na mocy dekretu prezydenta RP na uchodźstwie Władysława Raczkiewicza, 30 maja 1940 r. została utworzona "Komisja powołana w związku z wynikiem kampanii wojennej 1939". Wśród zagadnień, jakich wyjaśnianiem zajęła się ta komisja, były także powstanie i funkcjonowanie obozu w Berezie. W trakcie prac przesłuchano między innymi Stanisława Mackiewicza. Jego zeznania szczęśliwie zachowały się i znajdują się w zbiorach Instytutu Sikorskiego w Londynie.

Prezentujemy poniżej obszerny ich wybór. Mackiewicz stanął przed komisją w Londynie 19 maja 1941 r. A więc zeznania zostały złożone zaledwie dwa lata po opuszczeniu przez Mackiewicza obozu.

Zeznania Stanisława Mackiewicza zostały w jednym fragmencie uzupełnione o świadectwo Stefana Łochtina, który trafił do Berezy rok przed Catem. Łochtin był wileńskim działaczem Stronnictwa Narodowego i dziennikarzem. Po wrześniu 1939 r. znalazł się na uchodźstwie i również składał zeznania przed komisją.

Stanisław Mackiewicz fot. NAC

"Po oglądnięciu mnie przez komisarza odprowadzono mnie, po zrobieniu dokładnej rewizji i zabraniu wszystkich przedmiotów i spinek od koszuli i mankietów, do izby przejściowej, gdzie leżało już pięciu innych tego dnia przywiezionych z Warszawy aresztowanych. Wszyscy oni byli pobici, niektórzy mieli na głowie czerwoną maskę od krwi. Było tam trzech Żydów, jeden bardzo stary, jeden Ukrainiec, nazwiskiem Maksymowicz, który zachowywał się wspaniale, i jeden Polak z Warszawy, były woźny Banku Handlowego Wileńskiego, oddziału w Warszawie, którego całe przestępstwo polegało na zrobieniu pijackiej awantury w komisariacie policyjnym w Warszawie, co później sprawdziłem, gdyż czytałem nakaz jego osadzenia w Berezie, który mu był doręczony w Berezie razem z moim nakazem.

Do bicia używano przeważnie kryminalistów, toteż przy wydawaniu nam jadła kryminalista, który przyszedł z naczyniem, zaczął bić nas po kolei, lecz został wstrzymany przez policjanta, gdy doszło do mojej osoby. Przy kolejnym badaniu, kwitowaniu z pozostawionych rzeczy, robieniu pakietów ze swego palta etc. policjanci w obrzydliwy sposób znęcali się nad aresztowanymi. Zwracano się przeważnie 'per skurwysynie', przy czym wyraz ten miał charakter prawie oficjalny, nawet nie słyszałem, aby ktokolwiek z policjantów inaczej w stosunku do aresztowanego powiedział, zwłaszcza gdy byliśmy ustawieni oddziałami, mówiono tak przed frontem całego oddziału.

W czasie pobytu na izbie specjalnej miałem obowiązek stać cały dzień w postawie na baczność pośrodku izby, poza tem cierpiałem znacznie mniej niż wszyscy inni moi towarzysze w tej izbie, których stale wyprowadzano na tzw. gimnastykę i stale bito, zwłaszcza bito studenta ukraińskiego Maksymowicza. Podczas nocy słyszałem zawsze kilkakrotnie tupot bosych nóg pochodzący od przymusowego biegania więźniów w czasie nocy. Muszę zaznaczyć, że Bereza opalana nie była, a ci z aresztowanych, którzy przyjeżdżali w futrach, kożuszkach lub w czemś podobnym, byli tego pozbawiani, pozostawiano tylko palta, jeżeli ktoś był w palcie, skutkiem czego ludzie bardzo cierpieli z zimna, które w izbie specjalnej dochodziło do kilku stopni poniżej zera, ponieważ górne szkła okienne były otwarte. Ja byłem w grubej burce, której mnie nie pozbawili. W izbie ogólnej trzeba było się rozebrać wieczorem w ciągu kilku sekund i złożyć swoje ubranie w kostki na półkach w korytarzu, po czym pozostawało się przez pewien czas w koszuli i półnago
na zimnej betonowej podłodze, po czym na odpowiedni rozkaz wchodziło się do sali i każdy stawał przed swoim miejscem na pryczy, czekając na obejście wszystkich sal przez kilku policjantów, po czym na dany rozkaz następowało trzęsienie siennikami, wreszcie położenie się do snu. Siennik i koc nie miały żadnej bielizny, co powodowało świerzby i owrzodzenie skóry. Ja przynajmniej po kilku dniach dostałem czegoś w rodzaju zapalenia skóry dookoła pachwin. Przeżegnanie się i modlitwa były surowo zakazane. Nie wolno było absolutnie mówić czy szeptać czegokolwiek do sąsiada, było to najsurowiej wzbronione. Uwięzieni w Berezie powinni byli przeistoczyć się w głuchoniemych, wolno było im odpowiadać tylko na pytania policjanta.

W każdej sali więźniowie podzieleni byli na trzy grupy:

a) przestępcy pospolici; była to kategoria uprzywilejowana, prawie wszyscy, jak mogłem się zorientować, byli konfidentami policji i byli używani do bicia następnych dwóch kategorii. Z przestępców kryminalnych rekrutowali się tzw. dyżurni Sali, czyli przełożeni sali, którzy mieli prawo skazywać innych na kary w rodzaju biegania pod pryczami i inne kary dokuczliwe i upokarzające, przy czym stale bili innych aresztowanych po twarzy itd. Poza tym z kryminalnych rekrutowali się tzw. instruktorzy, którzy w czasie tzw. gimnastyki stale bili i znęcali się nad aresztowanymi.

b) przestępcy skarbowi; ci byli z humanitarnego punktu widzenia najbardziej godni litości, byli to bowiem prawie wszyscy ludzie względnie starzy, ponad lat 50. Przeważnie Żydzi z dużymi brzuchami, dla których tortury na gimnastyce i tortura polegająca na ograniczeniu czasu w załatwianiu funkcji fizjologicznych była nie do zniesienia. Ludzie ci stale oddawali kał do spodni, za co byli straszliwie bici. Ludzie ci mieli zupełnie błędne oczy i poddawali się całkowicie biernie znęcaniom się i biciu ze strony kryminalistów. Między niemi byli przeważnie ludzie bogaci, słyszałem o takim, który został posadzony za niezapłacenie miliona podatków, później okazało się, że zarzut ten był całkowicie niesłuszny.

c) przestępcy polityczni; kategoria ta miała być traktowana najgorzej, leżało to wyraźnie w instrukcjach policyjnych. Zresztą oświadczył mi to komisarz, którego nazywam Faranowskim. W istocie przestępcy polityczni na mojej sali, poza mną, to byli wyłącznie komuniści, dzielący się na dwie kategorie: Żydów i Białorusinów. Chłopi białoruscy prawie wszyscy wydawali mi się być wzięci do Berezy przez pomyłkę albo przez nadużycia policyjne i nie byli przez innych komunistów traktowani w sposób koleżeński. Natomiast Żydzi komuniści, pomimo okropnego bicia i znęcania się, utrzymywali się na duchu drogą dużej solidarności i jakiegoś niezrozumiałego dla mnie kontaktu ze światem zewnętrznym. Mieli oni np. wiadomości, co się dzieje na świecie, o czym inni nie mogli mieć pojęcia.

Fizjologia na komendę

Głównymi sposobami dręczenia były: gimnastyka, tortura oddawania kału, polegająca na tym, że wolno było tę czynność fizjologiczną załatwić tylko raz na dobę. Rano dwudziestu ludzi stawało w pokoju z betonową podłogą i na komendę: 'Raz, dwa, trzy i pół, cztery' każdy z nich miał obowiązek rozpiąć się, załatwić się i zapiąć się, co było oczywiście czasem niewystarczającym absolutnie, tem bardziej że skandowanie komendy nie było wcale wydłużane, lecz wyrazy 'raz i dwa' i itd. były mówione w takim tempie, że całość komendy nie mogła wynosić więcej czasu niż półtora sekundy najwyżej.

Wobec czego ludzie chodzili z niewypróżnionymi żołądkami, co zwłaszcza było dolegliwe przy owej gimnastyce polegającej na kilkugodzinnym kaczym chodzie. Ustawiczne bicie. Jeden mój sąsiad dostał w siedzenie 270 pałek i był cały sczerniały. Nie pamiętam jego nazwiska. Był to młody chłopak, Żyd, właściciel domu publicznego z Łodzi, mój sąsiad z pryczy z lewej strony. Mnie nie bito absolutnie. Raz tylko i moim zdaniem przez pomyłkę dostałem uderzenie pałką policjanta po głowie - z tyłu - za niezdjęcie czapki przy wejściu do koszar. Później się dowiedziałem, że był zakaz bicia mojej osoby. Przynajmniej ktoś z otoczenia marszałka Rydza-Śmigłego informował tak moich przyjaciół: Artura Tarnowskiego i śp. Jana Tyszkiewicza. Jeśli chodzi o policjantów, to mam wrażenie, że wśród nich było sporo sadystów, ale także pewna ilość ludzi, którym ciążyła sadystyczna praca w Berezie. Był taki policjant, który specjalnie przychodził, aby znęcać się nade mną i raz zameldował do karceru za to, że ruszyłem dłonią podczas postawy
na baczność, ale on nie był wtedy moim przełożonym i zdaje się, że ten jego meldunek nie mógł być nawet ze względów formalnych uwzględniony. Natomiast z rozczuleniem wspominam [tych], którzy mi okazali współczucie. Gdy zostałem przydzielony do pralni, policjant, który tą pralnią [kierował], odesłał mnie do roboty najlżejszej, mianowicie liczenia czystej bielizny, i po cichu zwrócił się per 'panie redaktorze'. Inny policjant zresztą w tym samym czasie wszedł do pralni i pobił mego współwięźnia, Żyda, właściciela kantoru bankowego ze Lwowa, za to, że zwrócił się do mnie per 'pan'. W Berezie nie wolno było mówić, ale wówczas ów więzień wydawał mi rozkaz w sprawie pracy, więc mówić mu wolno było, lecz ten wyraz 'pan' był niedopuszczalny.
Inny policjant zwolnił mnie kiedyś z kręcenia kieratu, a jeszcze inny, gdy dostałem gorączki, podał mi rękę i również mówił 'panie redaktorze'. Pierwszy z tych humanitarnych policjantów był podobno kiedyś specjalnym sadystą, specjalnie znęcał się nad narodowcami, później widać coś się w nim załamało i stał się humanitarny nie tylko dla mnie, lecz podobno dla wszystkich. Dwaj inni wzmiankowani przeze mnie humanitarni policjanci byli z Wilna i znali mnie widać z Wilna.

Reżim w Berezie osłabiał niesłychanie ludzi fizycznie. Pamiętam, że jak mi po raz pierwszy kazano ciągnąć beczkę z wodą, to patrzyłem ze strachem na współwięźniów, którzy z najwyższym wysiłkiem tę beczkę popychali, podczas gdy mnie pchanie nie stanowiło trudności. Pamiętam, że współwięzień, który ze mną ciągnął beczki, w jednym dyszlu miał rękę obwiązaną i okrwawioną. Okazało się, że 'na gimnastyce' złamano mu dwa palce. Palce te lekarz wyjął [tak w oryginale], lecz nie zwolnił go od ciężkich robót. Opieka lekarska nie miała charakteru tak sadystycznego, o jakim opowiadał mnie Łochtin, lecz w każdym razie nie była wystarczająca ani normalna. Gdy przyszedłem do lekarza z zapaleniem skóry w pachwinach, lekarz zaczął mnie wydziwiać, że jestem brudny, podczas gdy wiedział doskonale, że myć się w Berezie nie było najmniejszego sposobu. Co dzień wieczorem przy raporcie karnym zgłaszali się więźniowie odesłani do raportu przez lekarza za rzekomą symulację. Słyszałem to wszystko, gdyż moja sala nr 1 przylegała do
kancelarii obozu, a na korytarzu przed kancelarią odbywały się raporty karne. Do przyjęcia do lekarza prowadziła droga przez zameldowanie się u policjanta, od którego widzi mi się [pisownia oryginalna - przyp. red.] zależało, czy więzień ma być u lekarza, czy też nie. Potem na przyjęciu u lekarza stawiano wszystkich twarzą do ściany i wszystkich obchodził kryminalista, który trzy czwarte zgłaszających się wyrzucał kopniakiem na korytarz jako symulantów. Lekarz o tym niewątpliwie wiedział, gdyż ten kryminalista działał z jego ramienia. Tylko niektórzy zakwalifikowani przez kryminalistę trafiali do lekarza.

Byłem zwolniony od gimnastyki, ale nie sądzę, aby to wynikało z humanitarnych uczuć lekarza. Po prostu, ponieważ jestem człowiekiem o dużej tuszy i niezdrowym sercu, więc przypuszczam, że gimnastyka groziła mnie wprost śmiercią, a Bereza miała nakazane wypuścić mnie żywego. Toteż gdy dostałem gorączki, nie ja, lecz policjant kazał mi iść do lekarza, który zmierzywszy gorączkę, trochę się zmieszał i wyszedł z poczekalni. Kryminalista będący pomocnikiem lekarza szepnął mnie, że mam 40 stopni i dwie kreski. Lekarz po pół godzinie wrócił i rozpytywał o ślepą kiszkę, po czym oświadczył, że pojadę do szpitala powiatowego do Kobrynia, gdzie istotnie odwieziono mnie tegoż wieczora samochodem pod eskortą 5 uzbrojonych policjantów, a po dwóch dniach zwolniono. Zatem zwolnienie moje z Berezy przypisuję obawom, abym nie umarł w więzieniu."

Zeznanie Stefana Łochtina:

"Prowadzili ją [gimnastykę - przyp. red.] policjanci, wspomagani przez tzw. instruktorów, rekrutujących się spośród, na ochotnika zgłaszających się, kryminalistów. Gimnastyka trwała tak jak i wszystkie inne zajęcia od 7 do 11. I od 13 do 16. Było to jedno z największych udręczeń. Ćwiczenia gimnastyczne męczyły nie tylko przez swą długotrwałość (7 godzin dziennie), ale przede wszystkim przez brak przerw (prócz obiadowej). Prowadzono je systemem karnych ćwiczeń wojskowych, stosując komendy 'padnij', 'czołgaj się', urządzając całe godziny biegów itd. Widać było, że celem tych ćwiczeń było osiągnięcie najwyższego zmęczenia w więzieniu.

Dla przykładu podaję, że jeden z komendantów gimnastyki, młody policjant Idzikowski, specjalnie dokuczał aresztowanym ciągłym ćwiczeniem przysiadów na cztery tempa (przy jednoczesnym trzymaniu rąk w bok). Trwało to bardzo długo (do 200 przysiadów w jednej turze). Lubił również zatrzymywać całą grupę w pozycji półprzysiadu z wyrzutem rąk w bok, po czem przez kilkanaście minut chodził wzdłuż kolumny ćwiczebnej i sprawdzał postawę każdego. 'Źle ćwiczący' podlegali surowym karom. Do gatunku równie męczących ćwiczeń należał marsz 'kaczym chodem' (w półprzysiadzie, ręce wyrzucano w górę). Pewnego dnia tenże sam Idzikowski prowadził kolumnę ćwiczebną (kaczym chodem - równy krok i równe krycie w czwórkach) dwa razy dookoła bloku koszarowego, na ogólnej przestrzeni około 500 metrów.

Spośród 'ćwiczących' wybierano grupę tzw. ironicznie 'podchorążówkę'. Kierowano do niej opornych, tj. tych, których policjanci uznali za opornych i nowo przybyłych. Grupa ta ćwiczyła albo na sali służącej w lecie za pracownię betoniarską (każde poruszenie tam podnosiło z podłogi tumany betonowego kurzu, leżącego grubą warstwą do 5 cm, i powodowało duże trudności w oddychaniu) lub za rogiem bloku mieszkalnego, w miejscu, gdzie z ustępów wypływała uryna ludzka, rozlewając się w wielkie kałuże. W dniach odwilży ćwiczono tu z dużym upodobaniem czołganie się. Ponieważ większość aresztowanych nosiła własne ubrania, uległy one zupełnemu zniszczeniu, ohydnie śmierdziały, powodując wprost uczucie obrzydliwości. W betoniarni ćwiczono zaś przeważnie 'padnij', a następnie biegi w tumanach pyłu. Policjanci kierowali tym ćwiczeniem, wydając komendę z zza okna, z podwórza."

Michał Wołłejko, Historia do Rzeczy

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)