Nowi liderzy i starzy towarzysze
Partia ta sama, ale nie taka sama? Nie łudźmy się. Na lewicy praktycznie nic się nie zmieniło.
Kiedy komentatorzy roztrząsali kolejne etapy serialu sensacyjnego "wybory albo koalicja", w Częstochowie odbyła się walka w związku z powtórzonymi wyborami do Senatu. Sojusz Lewicy Demokratycznej wystawił w nich Marka Lewandowskiego. Ta kandydatura wiele mówi o wewnętrznym stanie ugrupowania. Lewandowski ma CV typowe dla partyjnego betonu: zaczął karierę w 1968 roku, wstępując do PZPR i milicji; w latach 80. był wicekomendantem ZOMO ds. wychowawczych w jednostce pod Częstochową, potem awansował na sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR. W III RP też się odnalazł: był posłem dwóch kadencji.
W zeszłym roku Lewandowski startował w wyborach pod hasłem "Zawsze ten sam", a jego kandydaturę promował Wojciech Olejniczak, szef Sojuszu. Przewodniczący wsparł Lewandowskiego także przed głosowaniem w ostatnią niedzielę. Były zomowiec nie uzyskał mandatu, ale wyborcy partii postkomunistycznej dostali ważny sygnał: nowe kierownictwo partii nie zapomina o jej zasłużonych działaczach – członkach PZPR i peerelowskich służb, zwłaszcza SB i milicji.
Inni dostali sygnał jeszcze ważniejszy: wystawienie i poparcie Lewandowskiego pokazuje, że hucznie zapowiadane odmłodzenie kadr było tylko chwytem marketingowym. Jeśli Kwaśniewski poprowadzi do wyborów połączone siły lewicy, to będzie firmował spółkę starych wypróbowanych towarzyszy.
Mit młodych wilków
Gdy w maju zeszłego roku 31-letni Wojciech Olejniczak obejmował schedę po Józefie Oleksym, wiele mówił o wymianie pokoleniowej, która czeka tę skompromitowaną aferami formację. Kolejne miesiące pokazały, że – poza sekretarzem generalnym Grzegorzem Napieralskim – kierownictwo Sojuszu nie zyskało nowych twarzy.
– Nie trzeba daleko szukać, wystarczy rzut oka na ławy sejmowe – mówi Marek Biernacki (PO). Za Olejniczakiem i Napieralskim zasiadają w nich tacy wypróbowani towarzysze, jak Jerzy Szmajdziński, Tadeusz Iwiński, Janusz Zemke czy Jacek Piechota. A dalej funkcjonariusz organów bezpieczeństwa PRL Sławomir Jeneralski.
Działaczy, których obarczano winą za rozkład Sojuszu, takich jak Józef Oleksy i Marek Duduch, świeżo upieczone kierownictwo usunęło przed wrześniowymi wyborami z pierwszej linii frontu, czyli z list sejmowych na senackie. I tak do Senatu kandydowali: znawca imperializmu amerykańskiego Longin Pastusiak oraz zagorzały piewca PRL i SB Ryszard Jarzembowski. Ten ostatni, były sekretarz PZPR ds. propagandy we włocławskich Azotach, jeszcze w połowie lat 90. opowiadał się za wyrzucaniem dyrektorów, którzy chcieli nadać szkole imię Józefa Piłsudskiego, zaś AK-owców określał jako "ludzi, którzy strzelali w plecy milicjantom ochraniającym parcelację majątków obszarniczych".
Ponieważ zgodnie z sondażami Senat miał być wzięty szturmem przez prawicę, przesunięcie niewygodnych liderów na listy do izby wyższej było naturalnym sposobem na ich pozbycie się. Ale kreowanym na "młodych wilków lewicy" Olejniczakowi i Napieralskiemu podobny manewr nie udał się w przypadku choćby Grzegorza Kurczuka, lidera SLD na Lubelszczyźnie, który startował ostatecznie z drugiego miejsca na liście do Sejmu. Z powodzeniem.
Ta sama choroba trapi Socjaldemokrację Marka Borowskiego. Kwestor tej formacji Włodzimierz Nieporęt zapytany, jak przyjmuje fakt, że SdPl poparła w powtórnych wyborach do Senatu Marka Lewandowskiego, odparł: – Przecież my wyszliśmy z Sojuszu nie z powodów personalnych, tylko ideowych. Zresztą SdPl wystawiła w Koninie w ostatnich wyborach takich kandydatów jak były zomowiec Marian Marczewski.
Baronowie wciąż trzymają się mocno
Na poziomie lokalnym SLD nie przeszło nawet pobieżnego liftingu. Wielu eseldowskich baronów ocalało. Grzegorz Kurczuk, Krzysztof Martens, Krystyna Łybacka, czy stary-młody Krzysztof Makowski. Do tej kolekcji dodajmy Małgorzatę Ostrowską i Jacka Piechotę. Były minister gospodarki odzyskał pozycję nieformalnego barona w zachodniopomorskiem, gdy jego główny przeciwnik Grzegorz Napieralski postawił na karierę w Warszawie. Piechota ma zagrzać postkomunistów do wzięcia rewanżu za zeszłoroczną porażkę. – Ostatnio przeszedł sporą metamorfozę, pozuje na bezpartyjnego – podkreśla poseł PO Arkadiusz Litwiński, znany szczeciński działacz samorządowy. To może się opłacać Piechocie będącym niemal pewnym kandydatem z ramienia SLD w nadchodzącym wyścigu o fotel prezydenta miasta.
Po bezskutecznej próbie startu w niedawnych wyborach z listy SLD, do śródmiejskiego koła tej partii w Warszawie zapisał się Włodzimierz Czarzasty, osławiony wiceszef Stowarzyszenia "Ordynacka". Pracuje w zespole, który ma przygotować kampanię samorządową. Prawdopodobnie w nagrodę wystartuje z list Sojuszu w wyborach samorządowych. – Jeżdżę po prowincji. Na poziomie województw i powiatów w SLD w ogóle się nic nie zmieniło – twierdzi Arkadiusz Kasznia, polityk SdPl. – Ci sami ludzie siedzą w lokalnych zarządach i mają te same nawyki w sprawowaniu władzy – dodaje. Politycy SdPl nie będą mogli jednak domagać się od eseldowców oczyszczenia szeregów, bo bez pomocy partii-matki po raz drugi nie wejdą do Sejmu.
Wybryki kolegów
W Częstochowie po raz pierwszy sprawdzono w praniu możliwość zacieśnienia więzi SLD z SdPl. – Marek Borowski spontanicznie pojawił się na wiecu Sojuszu z udziałem Olejniczaka, gdzie zarekomendował naszą kandydatkę – bagatelizuje częstochowski układ Włodzimierz Nieporęt z SdPl. Jednak przeprowadzony z hukiem podział Sojuszu zaczyna być teraz dyskretnie zasypywany w związku z przyspieszeniem na scenie politycznej. – Chcemy odbudować lewą nogę – mówi Olejniczak, nawiązując do klasyka wzmacniania "lewej nogi" Lecha Wałęsy.
Już wiadomo, że takim działaniom przyklaśnie Aleksander Kwaśniewski. Na rozmowy w tej sprawie miał jakoby pojechać specjalnie do eksprezydenta do Szwajcarii Ryszard Kalisz, jego dawny przyboczny i szef kancelarii, a potem aktywista proprezydenckiej frakcji w SLD. – Pan Kalisz już w grudniu zapowiadał, że jedzie do Szwajcarii, prosząc, by nie zlecać mu w tym okresie pilotowania żadnych spraw sejmowych. To, że spotkał się z prezydentem, wynikało z przypadku. Wojciech Olejniczak nie musi korzystać z usług pośrednika, by skontaktować się z prezydentem. Robi to telefonicznie. W ostatnim czasie kilka razy – mówi jednak pracownik centrali SLD.
Przepychanka o to, kto pierwszy uzyskał obietnicę poparcia od Kwaśniewskiego dla tworzącej się "nowej lewicy" pokazuje, że jest wielu chętnych do przypisania sobie ojcostwa potencjalnego sukcesu. Bo to, że w wyborach parlamentarnych powstanie wspólna lista partii postkomunistycznych i lewicowych, wydaje się pewne. Problemem mogą być jedynie porozumienia samorządowe. Zasiedziali od lat baronowie i działacze niższego szczebla będą niekiedy przeszkodą w zawarciu układów, np. w wyścigu o fotel prezydenta miasta w takich okręgach jak Lublin.
Z drugiej strony odmłodzone kierownictwo SLD w mazowieckiem zdecydowało, że kandydatem na prezydenta Warszawy będzie młody radny Marek Rojszczyk. Stało się to bez porozumienia z Olejniczakiem. – To nie demokracja, lecz anarchia. Pokazuje, że odmłodzenie nie jest cudowną receptą na uzdrowienie partii – mówi wieloletni działacz z Łodzi, gdzie wiadomość komentują: "szkodliwy wybryk kolegów". – Młodzi atakują się wzajemnie, a to utrudnia, zamiast ułatwiać, odbudowę partii.
Starszyzna czuwa
Nowi szefowie SLD doskonale wiedzą, jak wykorzystać doświadczenie starszych. 53-letni Jerzy Szmajdziński jest łącznikiem między starymi i młodymi. Dawny działacz ZSMP i PZPR uważany jest za jednego z niewielu niezgranych polityków z otoczenia Millera. – Świetnie potrafił się przepoczwarzyć. Jest bardzo przydatny nowemu kierownictwu. To on uwiarygadnia młodych szefów w oczach starych, żelaznych towarzyszy – mówi cytowany już działacz SdPl.
Ale ten jeszcze nie tak dawno szef MON i kandydat na kandydata do Pałacu Prezydenckiego nie chce być cieniem Olejniczaka. Bo choć to Olejniczak jest nominalnym szefem, dysponuje przy Rozbrat gabinetem z sekretarką i służbowym autem z kierowcą, a ponadto jest wicemarszałkiem Sejmu, to Szmajdziński ma coraz więcej do powiedzenia w partii. Także dlatego, że między Olejniczakiem i jego dotychczasowym przybocznym – Napieralskim – od dawna iskrzy. Z tego względu właśnie Szmajdziński, a nie Napieralski, został szefem klubu parlamentarnego w miejsce Olejniczaka (inna wersja: walkę o ten stołek Napieralski przegrał mimo rekomendacji nowego lidera). Bez względu na przyczyny Szmajdziński uzyskał wpływ na politykę całego Stronnictwa.
Miller, a także Lech Nikolski i Krzysztof Janik nawykli podobnie jak ich szef, były premier, do zakulisowych działań, nadal rezydują tuż obok osławionego skarbnika Sojuszu Edwarda Kuczery w budynku przy Rozbrat. Jak tłumaczą obecni szefowie partii, dawni przywódcy są tam z przyczyn praktycznych. Nie mieli co ze sobą zrobić, warto też wykorzystać ich doświadczenie. Sam Janik pojawia się w centrali SLD, choć nie jest już posłem ani szefem partii, a Napieralski zlikwidował jego gabinet.
Etatowo pracuje tam ok. 20 osób – asystenci, sekretarki, księgowe itd. Jedynym wyjątkiem jest Leszek Miller. Były premier jako jedyny z odsuwanych nie przyjął propozycji, by ubiegać się o z góry stracone miejsce w Senacie. Po wyborach został bez pracy i Wojciech Olejniczak zdecydował, że Miller otrzyma etat. – Nie jest to wielka gratka dla byłego premiera – mówi jeden z naszych rozmówców. – Może świadczyć o tym, że tzw. nowi z zagadkowych względów nie mogą sobie pozwolić na "wyplucie" tak skompromitowanego polityka – ocenia.
Gdy uczestnicy niedawnego posiedzenia Rady Krajowej SLD posłuchali wystąpień Olejniczaka, Grzegorza Napieralskiego, sekretarza generalnego Sojuszu i Jerzego Szmajdzińskiego, szefa klubu parlamentarnego partii, przecierali oczy i uszy ze zdumienia. Wszyscy wygłosili niemal identyczne przemówienia. Już to pokazało, jak świetnie rozumieją się stary wyjadacz i dwaj 30-latkowie. I jak są do siebie podobni. Ten sam język, podobne gesty.
Podchody w terenie
Nad strukturami partii czuwa Grzegorz Napieralski, ale jak twierdzi Józef Oleksy, dawny lider, dziś jeden z najwytrwalszych krytyków nowego kierownictwa, robi to źle. – Nie ma pomysłu marketingowego, jak działać w terenie, by odzyskać zaufanie wyborców – mówił w niedawnym wywiadzie. W tym tzw. terenie pojawiło się sporo młodych ludzi, ale przecież starzy nie powymierali. W Łodzi, rodzinnym mieście osławionego Andrzeja Pęczaka, niegdyś szefa tutejszych struktur, od dawna najwięcej uwagi aktywistów przyciąga zajęcie dobrej pozycji przed wyborami samorządowymi. O nominację SLD w wyborach prezydenckich ubiega się kilku starych działaczy z kilku rywalizujących ze sobą grup. Teraz trwa rozprowadzanie się.
Jednym z walczących jest Krzysztof Makowski, bliski kiedyś współpracownik Millera. Po jego upadku usunięty ze stanowiska wojewody łódzkiego cudem utrzymał pozycję w regionalnej partii, a potem zdobył w sejmiku wojewódzkim stanowisko wicemarszałka. Teraz miałby chęć na schedę po prezydencie Jerzym Kropiwnickim. Jednak inne lokalne tuzy z nieco zdartymi nazwiskami – Tadeusz Matusiak, były wiceszef MSWiA, Krzysztof Jagiełło, były prezydent miasta, i Grzegorz Matuszak, były senator – też mają ambicje. Wszyscy nie wypadli z gry o przywództwo łódzkiej lewicy. Bo tu, w mieście Millera i Pęczaka, w SLD nowe twarze nie rodzą się na pniu.
Licytacja polityków lewicy w atakach na PiS, braci Kaczyńskich i całą prawicę trwa. Sami chyba sobie zresztą są winni. Nowy impuls do ruchu na lewicy dali liderzy PiS. Takiego ruchu w pokojach klubowych SLD w Sejmie i w budynku centrali przy Rozbrat rzeczywiście dawno nie było. Tu doskonale wiedzą, jakie kompromitacja prawicy może mieć znaczenie dla wyjścia z politycznego niebytu. Zbawienne. Przyda się każda para rąk. A że będą to także ręce Millera, Oleksego, Janika, Nikolskiego, a może nawet i Jaskierni?
Anita Gargas, Wojciech Duda-Dudkiewicz